sobota, 14 lutego 2015

RECENZJA: Father John Misty - I Love You, Honeybear



WYTWÓRNIA: Sub Pop
WYDANE: 9 lutego 2014

Joshua Tillman wraca do solowej twórczości. Trzy lata od wydania Fear Fun, były perkusista Fleet Foxes ponownie zdecydował się nagrać album w Sub Pop, a I Love You, Honeybear to jego najlepszy krążek. I najbardziej dojrzały jednocześnie.

Dojrzałość to słowo klucz przy tym albumie. Melodie skomponowane przez Tillmana urzekają swoją doniosłością i swoistą szlachetnością. To nie jest muzyka dla nastolatków, to nie są też brzmienia modne. Father John Misty cofa się o kilka dekad, czerpiąc wszystko to, co najlepsze z popowych ballad, dorzucając przy tym trochę alt-country czy soulu. Tym samym otrzymujemy płytę bardzo zróżnicowaną, choć obracającą się wokół ściśle określonych norm.

Tymi normami jest - uwaga - miłość. I Love You, Honeybear wybrzmiewa romantycznym echem. Te melodie dobrze brzmią i na tej płycie, ale równie dobrze mogłyby się znaleźć, na przykład, jako muzyczne podkłady w Statku miłości. Krótkim zdaniem: Tillman przygotował delikatne piosenki pełne rozległych harmonii, wzniosłych smyków i szlachetnych dęciaków. Utwory w sam raz do posłuchania i, kolokwialnie pisząc, odpłynięcia w towarzystwie błogich akordów.

Rzeczy tyczy się wspomnianej miłości, choć przedstawiane uczucia Tillman rysuje w różnorakich barwach. Czasem są to peany, czasem drwiny - głównie ze światowych ideałów, kapitalizmu i konsumpcyjnego podchodzenia do miłości właśnie (ukłon, między innymi, w stronę walentynek). Jedno się jednak nie zmienia, Father John Misty snuje swoje muzyczne opowieści leniwie i uroczo. Otwierający płytę utwór tytułowy to niemal orkiestralny popis współpracujących muzyków - dęciaki brzmią rewelacyjnie, a łkające w tle skrzypce dokonują ataku na serca słuchaczy. W tle Tillman śpiewający o związku, egoistycznym związku. Tych medytacji na temat podejścia głównego bohatera albumu (I Love You, Honeybear to album konceptualny, opowiadający historię jednego gościa, jego przygód sercowych i przemyśleń co do związków właśnie, często destrukcyjnych, egoistycznych, no, sami wiemy, co i jak z życia) jest całkiem sporo, a dokładnie na jedenaście utworów znalazło się ich aż dziesięć.

No i co my tu mamy? Ano mamy dużo odnośników do narcystycznego podejścia do życia. FJM kąśliwie i z humorem kipiącym od ironii przenosi słuchaczy w świat swojego bohatera, w którym rządzi wewnętrzny kult jednostki skierowany na własne „ja”. I choć sama forma jest raczej zabawna, to sam wydźwięk poszczególnych tekstów do najbardziej radosnych nie należy. We wspomnianym „I Love You, Honeybear” śpiewa My love, you’re the only one/I want to watch the ship go down with, by w kolejnym „Chateau Lobby #4 (in C for Two Virgins)” dorzucić You left a note in your perfect script / Stay as long as you want / and I haven’t left your bed since (a wszystko w rytmie rozkosznych, chamberowych ballad z Zachodniego Wybrzeża).

Będąc perkusistą Fleet Foxes, Father John Misty marnował się wokalnie, to nie ulega żadnym wątpliwością. Każdy kolejny utwór jest tego idealnym dowodem. Zaciąganie w „Nothing Good Ever Happens At The Goddamn Thirsty Crow”, przy jednocześnie wybrzmiewających soulowych, smutnych melodiach i folkowo-gospelowe „Holy Shit” pokazują, z jaką rozpiętością stylistyczną mamy przy I Love You, Honeybear do czynienia, choć to zamykający całe wydawnictwo „I Went To The Store One Day” urzeka z największą mocą. Z jednej strony mamy falsetowy wokal Tillmana, z drugiej jego ciche, ledwie słyszalne przyśpiewki przy akompaniamencie raz to akustycznej gitary, a raz rozciągniętych do chmur smyków. Piękne zakończenie albumu o charakterze niemal filmowym. Bo to wydawnictwo można traktować jak film. Opowieść o problemach czasów dzisiejszych, wewnętrznych bólach i rozterkach, konsumpcyjnym i narcystycznym podejściu do życia i otaczającej nas rzeczywistości. Są momenty kluczowe, jak w „The Ideal Husband”, gdy w podmiocie lirycznym/bohaterze odzywa się sumienie (I've said awful things, such awful things). Father John Misty nie decyduje się jednak zamknąć podsumowującą klamrą całej historii, zostawiając ostatnie kartki scenariusza puste, żeby każdy słuchacz dopisał swoje własne zakończenie. 

Takich uroczych i pełnych gracji płyt nie nagrywa się codziennie. Father John Misty udowodnił, że w rzeczywistości „po Fleet Foxes” odnajduje się bez problemów. A sama płyta? Pozycja bardzo refleksyjna i otwarta, dająca tym, którzy zauważą w tych kilku piosenkach coś z własnego życia, spore pole do popisu i zmiany na lepsze. 

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.