piątek, 27 lutego 2015

RECENZJA: Björk – Vulnicura





WYTWÓRNIA: One Little Indian
WYDANE: 20 stycznia 2015

Jeszcze długo przed ukazaniem się najnowszej płyty Björk wszyscy dobrze wiedzieli, że będzie dobra. Gdy islandzka artystka ujawniła, że za współprodukcję krążka odpowiedzialny będzie  Alejandro Ghersi aka Arca (wiecie dobrze, z kim pracował i komu pomagał, ja już nie mam siły pisać tego któryś raz), każdy wiedział, że to będzie jej najlepszy album od wieków, doceniał jak bardzo ogarnia to, co obecnie dzieje się w popie (choć z drugiej strony to nie zawsze jest atut, bo przecież Madonna zaprosiła do współpracy przy nowym albumie Sophie, na i ca?; ten album to już nawet nie upadek [bo ten miał miejsce podczas występu Madge na Brit Awards], tylko po prostu pogrążanie się królowej popu, na które nie mogę ani patrzeć, ani tym bardziej słuchać — koniec off topa) itd. No i co się okazuje? Wszyscy ci, którzy oponowali za tymi sądami jeszcze przed przesłuchaniem Vulnicury, faktycznie mieli rację.

Rzeczywiście, po rozczarowującej Volcie i jeszcze słabszej Biophilii, Björk wreszcie wydała album, który zasługuje na uwagę. Oczywiście nie znajdziecie tu hitów czy nośnych pocisków, a piszę to dlatego, że są tacy, którzy na to czekali. Trochę tego nie rozumiem, bo to tak, jakby oczekiwać od Talk Talk, że po nagraniu Spirit Of Eden znowu zaczną grać kawałki w stylu new-romantic, a wałki w duchu Life Is What You Make It posypią się na kolejnej płycie (przypominam, choć każdy wie, że chodzi o album Laughing Stock). Tak, na pewno. Przecież wiadomo, że Islandka od dawna może robić WSZYSTKO, a i tak znajdą się odbiorcy, którzy kupią (dosłownie i w przenośni) to, co artystycznie ma do zaoferowania. I tu przestaję drążyć ten skądinąd mało wartościowy wątek i zmierzam w kierunku samej zawartości albumu. Albumu trudnego, bodaj najbardziej wymagającego w całej dyskografii głównej bohaterki Tańcząc w ciemnościach (chyba tylko Medúlla może konkurować w tej kategorii). A to z tego względu, że Vulnicura to studium bliskie poważki — mam nawet wrażenie, że na podstawie albumu można spokojne stworzyć coś w rodzaju opery. Ale mimo wszystko wciąż obracamy się w kręgu muzyki popularnej, jednak Guðmundsdóttir nie waha się tu igrać z konwencjami dalece wykraczającymi poza pop. I mam wrażenie, że jest to atut tego materiału, a jednocześnie jego wada.

Słuchając Vulnicury, czułem mniej więcej tak, jak przy słuchaniu drugiego krążka Jamesa Blake'a. Mianowicie, czuję, że obcuję z twórcą świadomym każdego ruchu, który dąży do swojego artystycznego celu i osiąga go w sposób zadowalający (jego samego rzecz jasna). Mam jednak wrażenie, że to, co chce przekazać zarówno młody Anglik, jak i jego starsza koleżanka z Islandii, ginie gdzieś w całym gąszczu nawarstwionych faktur i producenckich zabiegów (Blake), lub w przesadnie wykoncypowanym, rozwidlonym do granic koncepcie (Björk). Po dwóch odsłuchach, szczerze mówiąc, miałem dość i zrobiłem sobie przerwę. Do płyty wróciłem dopiero dnia następnego i wtedy dopiero mogłem powoli oswajać się z ciężarem: dźwiękowym, czy chyba jednak zwłaszcza emocjonalnym. Stonemilker otwierający całość to przecież utwór niemal porywający, choć oparty o smutną barwę smyczków. Lion Song (jak i większość indeksów, np. Back Lake czy Atom Dance) może zachwycić rozmachem czy narracją, ale może też spowodować lekkie zniesmaczenie przesadną egzaltacją. Trochę inaczej brzmi History Of Touches lub Mouth Of Mantra, gdzie mniejszy akcent został postawiony na kompozycję, a większy na zabarwienie tła. Tu właśnie przyda się słowo o Arce. Mam wrażenie, że niektórzy zmarginalizowali jego wpływ na Vulnicurę. Ja natomiast uważam, że gość jest niemal wszędzie. Ja wiem, te smyki kojarzą się tylko z Björk, ale czy gdybyśmy odjęli jej wokal, nie otrzymalibyśmy kolejnego materiału od wenezuelskiego producenta? Think about it. Aha, no i Haxan też się zaznaczył w świetnym Family, warto to nadmienić. No i jeszcze te spojrzenie do tyłu (czyż Not Get nie przypomina odrobinę Huntera?)

Tak czy inaczej, najświeższa propozycja islandzkiej gwiazdy muzyki niezależnej (choć dobrze wiemy, że i mainstreamowej) to dzieło udane. Jedyny problem z nim jest taki, że trudno do niego wracać i cieszyć się nim. Ja wiem, fani Björk są wniebowzięci, ale jeśli ja miałbym sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ten krążek jest wybitny (zwłaszcza na tle poprzednich dokonań artystki), to raczej niestety odpowiem przecząco. Ale na pewno jeszcze niejednokrotnie wrócę do Vulnicury, bo jednak jest w tych dźwiękach i w samej Björk jakiś magnetyzm, który nie pozwala o sobie zapomnieć.


7

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.