WYTWÓRNIA: One Little Indian
WYDANE: 20 stycznia 2015
Jeszcze
długo przed ukazaniem się najnowszej płyty Björk wszyscy dobrze wiedzieli, że
będzie dobra. Gdy islandzka artystka ujawniła, że za współprodukcję krążka
odpowiedzialny będzie Alejandro Ghersi
aka Arca (wiecie dobrze, z kim pracował i komu pomagał, ja już nie mam siły
pisać tego któryś raz), każdy wiedział, że to będzie jej najlepszy album od
wieków, doceniał jak bardzo ogarnia to, co obecnie dzieje się w popie (choć z
drugiej strony to nie zawsze jest atut, bo przecież Madonna zaprosiła do
współpracy przy nowym albumie Sophie, na i ca?; ten album to już nawet nie
upadek [bo ten miał miejsce podczas występu Madge na Brit Awards], tylko po
prostu pogrążanie się królowej popu, na które nie mogę ani patrzeć, ani tym
bardziej słuchać — koniec off topa) itd. No i co się okazuje? Wszyscy ci,
którzy oponowali za tymi sądami jeszcze przed przesłuchaniem Vulnicury,
faktycznie mieli rację.
Rzeczywiście, po rozczarowującej Volcie i jeszcze słabszej Biophilii, Björk
wreszcie wydała album, który zasługuje na uwagę. Oczywiście nie znajdziecie tu
hitów czy nośnych pocisków, a piszę to dlatego, że są tacy, którzy na to
czekali. Trochę tego nie rozumiem, bo to tak, jakby oczekiwać od Talk Talk, że
po nagraniu Spirit Of Eden znowu zaczną grać kawałki w stylu new-romantic, a
wałki w duchu „Life Is What You Make It” posypią się na kolejnej
płycie (przypominam, choć każdy wie, że chodzi o album Laughing Stock).
Tak, na pewno. Przecież wiadomo, że Islandka od dawna może robić WSZYSTKO, a i
tak znajdą się odbiorcy, którzy kupią (dosłownie i w przenośni) to, co
artystycznie ma do zaoferowania. I tu przestaję drążyć ten skądinąd mało
wartościowy wątek i zmierzam w kierunku samej zawartości albumu. Albumu
trudnego, bodaj najbardziej wymagającego w całej dyskografii głównej bohaterki Tańcząc
w ciemnościach (chyba tylko Medúlla może konkurować w tej
kategorii). A to z tego względu, że Vulnicura to studium bliskie poważki
— mam nawet wrażenie, że na podstawie albumu można spokojne stworzyć coś w
rodzaju opery. Ale mimo wszystko wciąż obracamy się w kręgu muzyki popularnej,
jednak Guðmundsdóttir nie waha się tu igrać z konwencjami dalece wykraczającymi
poza pop. I mam wrażenie, że jest to atut tego materiału, a jednocześnie jego
wada.
Słuchając
Vulnicury, czułem mniej więcej tak, jak przy słuchaniu drugiego krążka
Jamesa Blake'a. Mianowicie, czuję, że obcuję z twórcą świadomym każdego ruchu,
który dąży do swojego artystycznego celu i osiąga go w sposób zadowalający
(jego samego rzecz jasna). Mam jednak wrażenie, że to, co chce przekazać
zarówno młody Anglik, jak i jego starsza koleżanka z Islandii, ginie gdzieś w
całym gąszczu nawarstwionych faktur i producenckich zabiegów (Blake), lub w
przesadnie wykoncypowanym, rozwidlonym do granic koncepcie (Björk). Po dwóch
odsłuchach, szczerze mówiąc, miałem dość i zrobiłem sobie przerwę. Do płyty
wróciłem dopiero dnia następnego i wtedy dopiero mogłem powoli oswajać się z ciężarem:
dźwiękowym, czy chyba jednak zwłaszcza emocjonalnym. „Stonemilker” otwierający całość to przecież utwór niemal porywający, choć oparty o smutną
barwę smyczków. „Lion Song” (jak i większość indeksów, np. „Back
Lake” czy „Atom Dance”) może zachwycić rozmachem czy narracją,
ale może też spowodować lekkie zniesmaczenie przesadną egzaltacją. Trochę
inaczej brzmi „History Of Touches” lub „Mouth Of Mantra”,
gdzie mniejszy akcent został postawiony na kompozycję, a większy na zabarwienie
tła. Tu właśnie przyda się słowo o Arce. Mam wrażenie, że niektórzy
zmarginalizowali jego wpływ na Vulnicurę. Ja natomiast uważam, że gość
jest niemal wszędzie. Ja wiem, te smyki kojarzą się tylko z Björk, ale czy
gdybyśmy odjęli jej wokal, nie otrzymalibyśmy kolejnego materiału od
wenezuelskiego producenta? Think about it. Aha, no i Haxan też się zaznaczył w
świetnym „Family”, warto to nadmienić. No i jeszcze te spojrzenie do
tyłu (czyż „Not Get” nie przypomina odrobinę „Huntera”?)
Tak
czy inaczej, najświeższa propozycja islandzkiej gwiazdy muzyki niezależnej
(choć dobrze wiemy, że i mainstreamowej) to dzieło udane. Jedyny problem z nim
jest taki, że trudno do niego wracać i cieszyć się nim. Ja wiem, fani Björk są
wniebowzięci, ale jeśli ja miałbym sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ten
krążek jest wybitny (zwłaszcza na tle poprzednich dokonań artystki), to raczej
niestety odpowiem przecząco. Ale na pewno jeszcze niejednokrotnie wrócę do Vulnicury,
bo jednak jest w tych dźwiękach i w samej Björk jakiś magnetyzm, który nie pozwala
o sobie zapomnieć.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.