środa, 18 lutego 2015

RECENZJA: Amen Dunes - Cowboy Worship



WYTWÓRNIA: Sacred Bones
WYDANE: 20 stycznia 2015

Jaki Amen Dunes jest, każdy widzi, a widzi i słyszy, że jest cholernie uzdolnionym muzykiem. Na fali ostatniej popularności, spowodowanej z jednej strony powrotem do Sacred Bones, a z drugiej wydaniem w ubiegłym roku Love, Damon McMahon postanowił wykorzystać swoje pięć minut (które ciągnie się jednak trochę dłużej niż pięć minut). Efektem limitowany winyl z demówkami kilku utworów z ostatniego studyjnego albumu.

Ktoś powie, że to skok na kasę. Ktoś inny doda, że odgrzewanie dwudniowych ziemniaków, a jeszcze trzecia osoba krzyknie z tłumu, że lipa, że te piosenki niewiele się od siebie różnią. Coś w tym jest, dlatego Cowboy Worship nosi miano wydania kolekcjonerskiego, ciekawostki dla prawdziwych fanów, którzy cenią sobie zmiany w nawet najmniejszych szczególikach, takich mikroskopijnych, jak podmieniony jeden czy dwa dźwięki, wydłużenie oddechu pomiędzy poszczególnymi wyśpiewywanymi słowami lub po prostu jeden próg bliżej czy dalej podczas akordu. To największe różnice piosenek z Cowboy Worship i Love, choć znajdą się też zupełnie inne wersje.

Ale od początku. 

Amen Dunes Love przygotowywał w różnych krańcach świata. Podróżował i pisał. Pisał i grał, a potem rejestrował. Przy ostatecznym opracowywaniu wspierał się pomocą wielu uznanych muzyków, jak chociażby członków Goodspeed You! Black Emperor, Colina Stetsona czy Eliasa Bendera Ronnenfelta. Dzięki nim Love brzmiało niemal perfekcyjnie - tam, gdzie miała wybrzmiewać pewna mgiełka psychodelii, tam ją znajdowaliśmy. A tam, gdzie McMahon planował od samego początku delikatne folkowe ballady, tam nikt nie mógł być zawiedziony. To cały urok tego cholernie uzdolnionego, wszędzie podziwianego, a w Polsce lekceważonego Amerykanina. To, że Amen Dunes nie jest u nas uważany za gwiazdę, jest dla mnie rzeczą tak niezrozumiałą, jak polityka dobierania lajnapu w tegorocznej edycji Openera. Ten gość ma przecież wszystko to, co jest potrzebne do bycia hedlajnerem OFF-a, a nie grania w katowickich klubach dzień przed startem festu. 

Wytwórnia to raz. Sacred Bones przyjęło Damona McMahona po epizodzie w Perfect Lives (Spoiler wydany w 2013 roku) i zrobiło to przy okazji najlepszego albumu AD. Folk to czynnik numer dwa. Amerykanin potrafi komponować tak urocze melodie, że nie powstydziliby się ich czołowi reprezentanci akustycznej sceny z USA. Cass McCombs wcale nie przewyższa Dunesa umiejętnościami, Sonny and the Sunsets raczej też, o ostatnim albumie Sama Amidona nie wspominając. A jeśli dodamy do tego zamiłowanie McMahona do sixtiesowego psychodelicznego popu, obrazek staje się wyraźny. Co jest zatem przyczyną niepopularności tego utalentowanego gościa? 

Chujowy gust recenzentów, którzy wolą pisać o popularnych artystach z ugruntowaną pozycją? A może ta parówkowatość słuchaczy, których zaspokaja to, co znane i hajpowane? Chyba wszystko razem. 

Prawda jest taka, że Cowboy Worship tego stanu nie zmieni, Love zresztą też, bo Amen Dunes to zbyt wielka nisza (klub zapełnią fani Royal Blood lub Jessie Ware, a nocne zmazy pojawiają się przy wspomnieniach o potencjalnym gigu Kasabian czy Florence), którą wydaje jedna z większych niezalowych wytwórni ze Stanów, a typ koncertuje - z powodzeniem - na całym świecie. A to błąd, wystarczy sprawdzić te demówkowe, pierwotne wersje piosenek z ostatniego albumu McMahona.

Folk jest pięknym gatunkiem muzycznym. Pięknym z tego względu, że równie łatwo można takie utwory wyszlifować do stanu perły, jak i spierdolić kawałek. Tym, co ma największy wpływ na to, by kompozycja była udana, jest wrażliwość artystyczna, a nie naiwność i emocjonalne niezdecydowanie zwane rozmarzeniem. Muzyk, nawet jeśli nagrywa delikatne utwory, musi być cholernie pewną siebie osobą. Amen Dunes taki jest, choć jego melodie niejednokrotnie oscylują wokół muzycznego płaczu. Tak własnie jest w „Love”, utworze... zamykającym każdą z płyt, a od którego warto rozpocząć tę recenzję. Dlaczego? Ano dlatego, że ten kawałek przyprawia największych kłopotów przy opisywaniu Cowboy Worship. Z jednej strony to piękna piosenka, bardzo emocjonalna, urokliwie zagrana i wokalnie rozdygotana (z łamiącym się głosem McMahona momentami), z drugiej jest to też praktycznie kalka wersji z Love. Te same śliczne pogłosy, te same rozmyte syntezatory w tle i niemal łkający śpiew Amena Dunesa. I właśnie dlatego, że ten utwór jest taki ładny, można przymknąć oko na wrzucenie go na tę epkę. 

Mniej problemów z wynalezieniem różnic jest w przypadku „Green Eyes”. Tutaj zmienił się - co najważniejsze - wokalista. Gdy na Love usłyszeć można było Eliasa Bendera Ronnenfelta (Iceage, Vår), tak Cowboy Worship gości Stephena Tanners z Harvey Milk. Mocny i ciężki głos Rommenfelta zamieniono na mniej zrezygnowany, o mniejszym nacechowaniu muzycznej depresji, choć muzycznie Amen Dunes nadal brodzi po tych samych ciemnych i przygnębiających melodiach. Dobry zabieg, nadający utworowi powiewu świeżości.

O całkowitej zmianie można mówić przy okazji „I Can't Dig It”. Dzięki właśnie takim utworom jak ten możemy poznać całkowity proces pracy nad nagraniami. Demówkowa wersja, napisana i wykonana pierwszy raz podczas pobytu Amena Dunesa w Chinach, a ta z Love, to zupełnie inne muzyczne bajki. Gdy na długograju mieliśmy kawałek z lo-fiowym duchem psycho-punku (szorstka i dynamiczna gitara, szaleńczy śpiew McMahona), tak na epce Damon pokazał swoją melancholijną naturę. Słuchając „I Can't Dig It (China Street Blues)”, ma się przed oczami smutnego gościa oddalonego od swojego domu tysiącami kilometrów, posiadającego tylko gitarę i chęć do wykonywania swojej ukochanej pracy - grania. 

No i co my tu mamy? Warto zainteresować się w ogóle Cowboy Worship? Czy może to nic niewarta płyta, kotlet i ziemniaki trzeci raz doprowadzane do życia elektrowstrząsami? Patrząc na te wymienione nagrania, tak samo jak i na cover nieśmiertelnego hitu Tima Buckleya „Song to the Siren”, który Amen Dunes odświeżył w sposób bezbłędny i obłędny. Pewnie, ten kawałek z 1967 roku (lub 1969 a na pewno z 1970 roku, kiedy go wydano, a nie napisano - pierwsza data lub nagrano - druga data), był już wielokrotnie eksploatowany, ale McMahon nadał mu naprawdę pięknego charakteru. Takiego, co to serca łamie i je tłamsi i kopie i nie pozwala się pozbierać zewsząd napływającego smutku. Ilu tak potrafi? 

Chyba znamy odpowiedź, czy warto. Warto.

7

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.