środa, 14 stycznia 2015

KUMULACJA #10: Sacred Bones



Kumulacja niemal jubileuszowa, bo z dziesiąteczką po hasztagu, a w niej telegraficzny przegląd wydawnictw Sacred Bones. Amen Dunes, Dream Police, Moon Duo i Pharmakon. Rozstrzał stylistyczny jest spory, oj tak, więc... w różnorodności siła




Amen Dunes - Love
13 maja 2014


Amen Dunes wraca do Sacred Bones i do tego z nową płytą. A z jakimi muzykami! Do pracy nad Love Damon McMahon zaprosił członków Godspeed You! Black Emperor, znakomitego saksofonistę Colina Stetsona i charyzmatycznego wokalistę Iceage, Eliasa Bendera Ronnenfelta. Z taką załogą na pokładzie Amen Dunes nie mógł nagrać złego albumu. I faktycznie, Love jawi się jako najlepsza bodaj produkcja Amerykanina. Skojarzenia mogą pływać wokół takich gwiazd jak Iron & Wine czy Diego Garcia, jednak wszystkie te melodie Amen Dunes włożył we własny garnitur. W tych delikatnych, smutnych i utrzymanych w stylistyce lo-fi melodiach ukrywa się prawdziwe piękno. Wystarczy zresztą wziąć dowolny utwór z albumu, by się o tym przekonać: „I Know Myself”, „Everybody is Crazy”, „Lilac in Hand” czy „Lonely Richard” - każdy z tych kawałków można rozpatrywać w ramach highlightu Love.[8]

Dream Police - Hypnotized
11 listopada


O tym, że The Men swoją muzyczną przygodę zaczynali z wysokiego C, nikomu nie trzeba przypominać. O tym, że ich ostatnie wydawnictwa nie były już takie dobre, też nie. Nie bez powodu wspominam o The Men, w końcu połowa składu założyła Dream Police, bohatera tego tekstu. Autorzy Hypnotized mieli dobre intencje. Chcieli połączyć codzienną pracę (The Men) ze swoimi zamiłowaniami (psychodeliczny krautrock i  kwaśny rock and roll). Wyszedł im album dość przeciętny, bardzo zrzynkowy (Primal Scream i Black Sabbath aż za bardzo walą po uszach). I o ile te żywsze, bardziej noise'owe i niechlujne („My Mama’s Dead”, „Hypnotized”), czy po prostu chwytliwe („Pouring Rain”) kawałki jeszcze przekonują, tak te, w których Dream Police postanowili położyć nacisk na swoją alt-country/folkową i delikatną stronę artystyczną, zupełnie się nie sprawdzają („Iris”, „Sandy”, „John”). Bardzo, bardzo przeciętny album.[4.5]

Moon Duo - Live in Ravenna
1 września 2014

Niby duet, a na koncertach do Ripleya Johnsona i Sanae Yamady dołącza perkusista John Jeffrey. Niby to mało znacząca wieść, ale przecież i płyta to nagranie live z gigu. Live in Ravenna, dzięki temu żywemu pierwiastkowi przy perce, to już Moon Duo 2.0. Na ten minialbum zebrały się utwory z trzech dotychczasowych wydawnictw studyjnych, Circles, Mazes i Escape - słychać różnicę w jakości, jak się tak porówna wersje płytowe i sceniczne.  Stare kawałki prezentują się bardzo agresywnie i dynamicznie, z utworów niemal bije żar upalnej Rawenny (tam odbywało się nagrywanie). Nie bez znaczenia są też muzyczne korzenie Johnsona, którego poboczne projekty zawsze będą porównywane do Wooden Shjips. Moon Duo też charakteryzuje się tym psychodelicznym rock and rollem po kwasie (albo dwóch. No, nawet i po trzech), dusznym powietrzem zatęchłych klubów i punkową schizofrenią. Pomysł na trio podczas europejskiej trasy Moon Duo był dobrym pomysłem. Może wypadałoby uskutecznić Moon Trio?[7]

Pharmakon - Bestial Burden
14 października 2014


Pomijając fakt, że Bestial Burden to dobra płyta, Pharmakon została, słusznie lub nie, wywyższona do rozmiarów absolutnie-topowej-gwiazdy-nowej-elektroniki. Tak, na zachodzie mamy Margaret Chardiet, u nas jest Natalia Zamilska, też - słusznie lub nie - nazywana najgorętszą producentką. Pomińmy rodzimy pierwiastek, skupmy się na reprezentantce Sacred Bones. Pewnie, choroba fajną rzeczą nie jest, ale nie jest też fajne rozpisywanie się na ten temat w recenzjach. To sobie można wyczytać gdzie indziej, co nie? A Bestial Burden to noise pełną gębą. Chaos wylewa się z każdego nagrania, hałas (alegoria bólu Margaret, jak mówią wszyscy) sieje spustoszenie. Krzyk Pharmakon łączy się z regularnym rytmem, industrialnymi pogłosami, z każdej strony w słuchacza uderzają różne szumy i przestery, potęgując jeszcze ten kakofoniczny stan. Co jeszcze mamy? Odgłosy kaszlu, krztuszenia się, ciężkiego oddychania podrasowanego nerwowo wybijanym bitem. Wszystko ok, fajnie, to znaczy niefajnie tak chorować (wiem coś na temat ogromnego bólu powodowanego chorobą, który wyłącza z jakiegokolwiek normalnego funkcjonowania przez, na przykład, półtora miesiąca kilka razy do roku), ale cała otoczka wydaje się być lekkim przegięciem. Pewnie, jako album konceptualny Bestial Burden prezentuje się niesamowicie ciekawie, na pewno wciąga i będzie stanowił gratkę dla fanów popieprzonej, może nieco improwizowanej elektroniki. Ale wyciąganie samej płyty na wyżyny artystyczne i nazywanie jej jednym z lepszych wydawnictw minionego roku jest słabe. Ot, równe wydawnictwo, ciekawostka do posłuchania.[6]

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.