środa, 10 grudnia 2014

ZALEGŁOŚCI RECENZENCKIE #2: Mac DeMarco, Millie and Andrea, Sza


Grudzień w pełni, koniec roku coraz bliżej, dlatego nadrabiamy recenzenckie zaległości. W drugiej części Mac DeMarco, Millie i Andrea oraz Sza. Opisuje Tomasz Skowyra.


Millie & Andrea - Drop The Vowels
31 marca, Modern Love

Współpraca Andy'ego Stotta i Milesa Whittakera (Demdike Stare) dała rzeczywiście owocowe efekty. Przyznam, że to chyba jedna z najlepszych rzeczy, w jakiej maczali palce, i mówię tu o działaniach każdego z osobna. Zaczyna się od „GIF RIFF” – ułożonej w mocno startym naczyniu jakiegoś tubylczego laboratorium, gdzie odbywają się rytualne badania nad minimal-music. Potem mamy już grę w otwarte karty – na „Stay Ugly” producenci sięgają jakby po wyciek Timeless, zmieniają jego strukturę w zużytą fotograficzną kliszę (ten beat!) i wszystko to wlewają w zniszczone plenery podkładu. Wreszcie sięgają po Aphex Twina i Squarepushera, ściskają i scalają ze sobą ich poetyki i urabiają z nich zdekonstruowany dubstep. Tym tropem podążają na „Spectral Sources”, gdzie rozsiane po ścieżkach, poprzerywane sample składają się w żywiołową, nastawioną na taniec całość. „Corrosive” to z kolei posiłkowanie się czymś w rodzaju prymitywnych komputerowych fal, do których dołącza jungle'owa kanonada kapitalnie wzmacniająca napięcie. Oczywiście znowu przy tych dźwiękach myśli wędrują w stronę Goldiego. Wydaje się, że końcówka należy do Whittakera, bo tempo zaczyna zwalniać, a struktury zaczynają przemieszczać się w bardziej lotne, zamglone i dziwniejsze rejony (trzeszczący motyw zamykającego album „Quay” będący jakąś próbą nawiązania dialogu z „Like Spinning Plates” dowodzą o tym najdobitniej). Wszystkie te czynniki składają się na interesującą wiązką elektroniki, ambientu, d&b, dubstepu i IDM-u, o którą chyba nie podejrzewałbym tych dwóch artystów. Tym bardziej cieszy poziom krążka, a w całej sytuacji smuci to, że masowy alternatywny słuchacz i tak woli słuchać niemiłosiernej nudy w postaci nowego Metronomy chociażby od zaklętego w gąszczu elektronicznej siatki Drop The Vowels. [7]

Sza - Z
8 kwietnia, Top Dawg

Na wstępie od razu rzuca się imponująca lista producentów materiału (m.in. Felix Show, Mac Miller czy Toro Y Moi) i featuringów (Kendrick, Chance The Rapper i Isaiah Rashad). Mimo to Solana Rowe nie znika gdzieś w przepychu uznanych postaci i zdecydowanie jest widoczna. Jej Z jest poniekąd czarniejszą, retro-oldchoolową wersją pędzącego ku przyszłości Cut 4 Me Keleli. A to znaczy, że faktycznie udało jej się nagrać świetną płytę – lekkie, relaksujące i bujające kawałki r&b zostały dopieszczone i dostosowane do stylu Szy (ale nie CISZY). Choćby uspokajający „UR”, stojący w miejscu niczym woda w jeziorze „Child's Play” z gościnną nawijką Chance'a, nęcący błagalnym zaśpiewem „Green Mile” czy posiłkujący się Marvinem Gayem, kapitalny joint „Sweet November” to tracki wprost stworzone do umilania leniwych popołudni. Ale bardziej "ożywione" numery na Z też się znajdą – wychwalana już od dłuższego czasu „Julia” to jeden z najjaśniejszych momentów albumu. Felix Show wykroił tu prawdziwe pasma brylantowych synthów i zamknął to wszystko w groove'owym układzie, w którym Sza znalazła się znakomicie. Swoje zrobił też Chaz Bundick w „HiiJack” – on z kolei pobawił się małymi skrawkami sampli, udobruchanymi zamiatającymi hi-hatami. Na takim tle Solana snuje swoją narrację, trafiając bezbłędnie w przygotowaną ścieżkę. Jeśli na coś narzekać, to na brak momentów rozrywających doszczętnie – nie oszukujmy się, Sza niczego nowego tutaj nie odkrywa i to największa wada tego albumu (bo przecież nie epki). Ale iluż chciałoby mieć taki problem? Nie będę nawet zgadywać, bo szkoda zdrowia i życia. [6.5]

Mac DeMarco - Salad Days
1 kwietnia, Captured Tracks

Patrząc (literalnie) na Maca DeMarco, widzimy ochlapusa – trochę menelskiego typa, odpalającego papierosa od papierosa. To oczywiście tylko wizerunek (a kto wie, może i rzeczywisty obraz gościa? w sumie mniejsza o to), bo w rzeczywistości chłopak wydaje z siebie całkiem ciekawe piosenki. Trzeba mu przyznać, że w czasach, gdy powoli umierają prawdziwi songwriterzy (ile takich się ostało? jakiś Kevin Parker, Jorge Elbrecht czy Matt Mondanile jeszcze się łapią. Nie uwzględniam tu oczywiście polskich przedstawicieli, o których już wkrótce się wypowiem), Mac znalazł sobie swoje miejsce i powoli „robi robotę” (skąd wzięło się to paskudne wyrażenie? za każdym razem, gdy widzę mądrali w C+, gość peroruje: ten „robi robotę”, ten to „daje jakość” – kolejne fatalna zbitka, która dobija za każdym razem swoim upośledzeniem. Ale dość tych dygresji, bo Salad Days czeka). Przyznam, że wolę nawet ten sofomor od debiutu, i tak bardzo udanego. Dwójka w dyskografii DeMarco ma chyba jeszcze solidniejsze kawałki: rozluźniające, pełne miłych, lotnych melodyjek i zapamiętywalnych refrenów. Wszystko zasadza się niemal na rozchwianych akordach gitary, wspomaganych przez orzeźwiające hi-haty. I tak: single, czyli tytułowy i „Passing Out Pieces” już dobrze wbiły mi się do głowy. Highlightem będzie oparty na kwaśnych klawiszowych padach „Chamber Of Reflection”, wprowadzający trochę chłodniejszy, bardziej melancholijny klimat do całości. Ale tak naprawdę całą płytą można słuchać bez skipowania, bo i „Go Easy” potrafię zanucić z łatwością (chorus!) i „Goodbye Weekend” wciąż dobija się do mojej świadomości. Zatem płyta Salad Days to zwarta, spójna i inteligentna bestia, mimo że nic wspólnego ze Sztuką nie ma. Tak jak i Mac DeMarco. I reszty nie trzeba. [7]

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.