Grudzień w pełni, koniec roku coraz bliżej, dlatego nadrabiamy recenzenckie zaległości. W drugiej części Mac DeMarco, Millie i Andrea oraz Sza. Opisuje Tomasz Skowyra.
31 marca, Modern
Love
Współpraca
Andy'ego Stotta i Milesa Whittakera (Demdike Stare) dała
rzeczywiście owocowe efekty. Przyznam, że to chyba
jedna z najlepszych rzeczy, w jakiej maczali palce, i mówię tu o
działaniach każdego z osobna. Zaczyna się od „GIF RIFF” – ułożonej w mocno startym naczyniu jakiegoś tubylczego
laboratorium, gdzie odbywają się rytualne badania nad
minimal-music. Potem mamy już grę w otwarte karty – na „Stay
Ugly” producenci sięgają jakby po wyciek Timeless,
zmieniają jego strukturę w zużytą fotograficzną kliszę (ten
beat!) i wszystko to wlewają w zniszczone plenery podkładu.
Wreszcie sięgają po Aphex Twina i Squarepushera, ściskają i
scalają ze sobą ich poetyki i urabiają z nich zdekonstruowany
dubstep. Tym tropem podążają na „Spectral Sources”,
gdzie rozsiane po ścieżkach, poprzerywane sample składają się w
żywiołową, nastawioną na taniec całość. „Corrosive” to z kolei posiłkowanie się czymś w rodzaju prymitywnych
komputerowych fal, do których dołącza jungle'owa kanonada
kapitalnie wzmacniająca napięcie. Oczywiście znowu przy tych
dźwiękach myśli wędrują w stronę Goldiego. Wydaje się, że
końcówka należy do Whittakera, bo tempo zaczyna zwalniać, a
struktury zaczynają przemieszczać się w bardziej lotne, zamglone i
dziwniejsze rejony (trzeszczący motyw zamykającego album „Quay” będący jakąś próbą nawiązania dialogu z „Like Spinning
Plates” dowodzą o tym najdobitniej). Wszystkie te czynniki
składają się na interesującą wiązką elektroniki, ambientu,
d&b, dubstepu i IDM-u, o którą chyba nie podejrzewałbym tych
dwóch artystów. Tym bardziej cieszy poziom krążka, a w całej
sytuacji smuci to, że masowy alternatywny słuchacz i
tak woli słuchać niemiłosiernej nudy w postaci nowego Metronomy
chociażby od zaklętego w gąszczu elektronicznej siatki Drop The
Vowels. [7]
8 kwietnia, Top
Dawg
Na
wstępie od razu rzuca się imponująca lista producentów materiału
(m.in. Felix Show, Mac Miller czy Toro Y Moi) i featuringów
(Kendrick, Chance The Rapper i Isaiah Rashad). Mimo to Solana Rowe
nie znika gdzieś w przepychu uznanych postaci i zdecydowanie jest
widoczna. Jej Z jest poniekąd czarniejszą, retro-oldchoolową
wersją pędzącego ku przyszłości Cut 4 Me Keleli. A to
znaczy, że faktycznie udało jej się nagrać świetną płytę –
lekkie, relaksujące i bujające kawałki r&b zostały
dopieszczone i dostosowane do stylu Szy (ale nie CISZY). Choćby
uspokajający „UR”, stojący w miejscu niczym woda w
jeziorze „Child's Play” z gościnną nawijką Chance'a,
nęcący błagalnym zaśpiewem „Green Mile” czy posiłkujący
się Marvinem Gayem, kapitalny joint „Sweet November” to
tracki wprost stworzone do umilania leniwych popołudni. Ale bardziej
"ożywione" numery na Z też się znajdą –
wychwalana już od dłuższego czasu „Julia” to jeden z
najjaśniejszych momentów albumu. Felix Show wykroił tu prawdziwe
pasma brylantowych synthów i zamknął to wszystko w groove'owym
układzie, w którym Sza znalazła się znakomicie. Swoje zrobił też
Chaz Bundick w „HiiJack” – on z kolei pobawił się
małymi skrawkami sampli, udobruchanymi zamiatającymi hi-hatami. Na
takim tle Solana snuje swoją narrację, trafiając bezbłędnie w
przygotowaną ścieżkę. Jeśli na coś narzekać, to na brak
momentów rozrywających doszczętnie – nie oszukujmy się, Sza
niczego nowego tutaj nie odkrywa i to największa wada tego albumu
(bo przecież nie epki). Ale iluż chciałoby mieć taki problem? Nie
będę nawet zgadywać, bo szkoda zdrowia i życia. [6.5]
1 kwietnia, Captured
Tracks
Patrząc
(literalnie) na Maca DeMarco, widzimy ochlapusa – trochę
menelskiego typa, odpalającego papierosa od papierosa. To oczywiście
tylko wizerunek (a kto wie, może i rzeczywisty obraz gościa? w
sumie mniejsza o to), bo w rzeczywistości chłopak wydaje z siebie
całkiem ciekawe piosenki. Trzeba mu przyznać, że w czasach, gdy
powoli umierają prawdziwi songwriterzy (ile takich się
ostało? jakiś Kevin Parker, Jorge Elbrecht czy Matt Mondanile
jeszcze się łapią. Nie uwzględniam tu oczywiście polskich
przedstawicieli, o których już wkrótce się wypowiem), Mac znalazł
sobie swoje miejsce i powoli „robi robotę” (skąd wzięło
się to paskudne wyrażenie? za każdym razem, gdy widzę mądrali w
C+, gość peroruje: ten „robi robotę”, ten to „daje
jakość” – kolejne fatalna zbitka, która dobija za każdym
razem swoim upośledzeniem. Ale dość tych dygresji, bo Salad
Days czeka). Przyznam, że wolę nawet ten sofomor od debiutu, i
tak bardzo udanego. Dwójka w dyskografii DeMarco ma chyba jeszcze
solidniejsze kawałki: rozluźniające, pełne miłych, lotnych
melodyjek i zapamiętywalnych refrenów. Wszystko zasadza się niemal
na rozchwianych akordach gitary, wspomaganych przez orzeźwiające
hi-haty. I tak: single, czyli tytułowy i „Passing Out Pieces” już dobrze wbiły mi się do głowy. Highlightem będzie oparty na
kwaśnych klawiszowych padach „Chamber Of Reflection”,
wprowadzający trochę chłodniejszy, bardziej melancholijny klimat
do całości. Ale tak naprawdę całą płytą można słuchać bez
skipowania, bo i „Go Easy” potrafię zanucić z łatwością
(chorus!) i „Goodbye Weekend” wciąż dobija się do mojej
świadomości. Zatem płyta Salad Days to zwarta, spójna i
inteligentna bestia, mimo że nic wspólnego ze Sztuką nie ma. Tak
jak i Mac DeMarco. I reszty nie trzeba. [7]
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.