WYTWÓRNIA: Matador / Sonic Records
WYDANE: 20 października 2014
Jeśli ktokolwiek obawiał się, że The Best Day będzie przerostem formy nad treścią, teraz musi twardo przyznać i powiedzieć: myliłem się. Już pierwsze zwiastuny albumu zapowiadały, że Thurston Moore zapomniał o swoim balladowym wcieleniu (patrz: wcześniejsze płyty), a freakowe plumkanie spod znaku szeroko pojętego eksperymentalizmu muzycznego zostawił na potencjalne, przyszłe koncerty. Bo najnowsze wydawnictwo legendarnego artysty to powrót do pięknych lat Sonic Youth. Naprawdę.
To naprawdę mógłbym powtórzyć jeszcze kilka razy i wtedy wyglądałoby to tak:
Naprawdę.
Naprawdę.
Naprawdę.
Naprawdę.
Naprawdę.
Naprawdę.
I jeszcze raz: naprawdę. Dawno nie spotkałem się z takim dobrym powrotem artystycznym gościa, który ostatnie płyty miał dość - co tu długo mówić - nudnawe. Jego solowe wydawnictwa nie grzały jakoś spektakularnie, a Chelsea Light Moving po prostu nudziło. Tak po ludzku. Z koncertu w Warszawie ludzie wychodzili lekko niezadowoleni, że można było przyjść w dowolnym momencie gigu i trafiłoby się na ten sam kawałek. Czy tak było? Nie mnie oceniać, zostawmy więc ten wątek i skupmy się na The Best Day. A jest na czym. Naprawdę.
Dawno, dawno temu, kiedy telefony komórkowe miały jeszcze długie antenki, a o internecie ludzie dopiero marzyli lub jeszcze nie marzyli, bo nie wiedzieli tak do końca, czym ów dziwny boży twór jest, istniało Sonic Youth. Sonic Youth istniało jeszcze później, gdy Motorolla i Nokia zlikwidowały antenki i zainstalowały snake'a w swoich komórkach, a ludzie tracili czas na rozmowach przez gadu-gadu i grę na Kurniku. Płyty nagrywali także, gdy w telewizji działało - i to dość prężnie - MTV2, a przerywniki stanowiły reklamy produktów, ramówki i filmiki, w których Josh Homme oprowadza widzów po ulubionym sklepie płytowym, a nie - tak jak dziś - to piosenki są przerywnikami między kolejnymi reality show. Tak, były takie czasy, a o nich pamiętają dziś pewnie tylko najstarsi mieszkańcy Kurpiów.
Wtedy właśnie dobre płyty nagrywał dobry zespół. Tak było.
A potem to wszystko się rozpadło. Te małżeństwa, przyjaźnie, więzi, upadło też Sonic Youth i wszyscy poszli w swoje własne strony. O Kim i pozostałych nie rozwódźmy się zbytnio, nie ma to sensu w tym momencie, to teraz zupełnie nieistotne. Ważne jest, co takiego zrobił Thurston.
Jestem daleki od popadania w jakiś szczególny hurraoptymizm w przypadku artystów, których twórczość cenię. Nie lubię jakoś specjalnie spoglądać na nowe nagrania przez tak zwane różowe okulary czy gloryfikować je, patrząc właśnie przez pryzmat ulubionych staroci. Jeśli coś jest kiepskie, należy to napisać. Podkreślić podwójną linią, wyboldować odpowiednio. W przypadku The Best Day takie zaznaczanie nie ma sensu. No, negatywne zaznaczanie, bo nowy album Thurstona Moore'a to zgrabne cofnięcie się do tego, co fani Sonic Youth szczególnie cenili. Prostych i energicznych melodii i porywczych gitar. A że Moore dobrym instrumentalistą jest od niepamiętnych czasów, tak pod tym względem nie ma na co psioczyć. Tak samo, jak i na same utwory.
Singlowy i otwierający za razem wydawnictwo „Speak to the Wild” to najlepszy wybór na utwór zapowiadający The Best Day, a to z prostego powodu - zawiera wszystko to, usłyszymy na płycie. Wpadające w ucho z niesamowitą łatwością melodie, chwytliwe refreny, proste kawałki, czyli najzwyczajniej w świecie hity. Słowo hity jest w tym przypadku właściwe, bo Thurston, jak to Thurston, o nagrywaniu utworów-przebojów wie bardzo dużo.
W „Speak to the Wild” Moore buduje stopniowo napięcie, które podczas tych ośmiu minut kilka razy wzrasta i gaśnie, trzymając cały czas słuchacza w skupieniu. Mistyczna aura unosi się dzięki spokojnej perkusji, melodyjnemu wokalowi Thurstona (bodaj najbardziej na całej płycie akcent na śpiew postawiono właśnie w tym kawałku) i gitarze, która jednak została wysunięta na pierwszy plan. I tak oto to balansowanie pomiędzy akcją a spokojem (ujmijmy to w ten sposób) sprawdza się, żeby nie powiedzieć, znakomicie. Zwłaszcza nie po pierwszym, nie po drugim, nawet nie po czwartym odsłuchu, ale przy naprawdę większej ilości. No i zwłaszcza, gdy wychwyci się te momenty, gdy myśli się, że to już koniec nagrania, a gdy Thurston tylko czaruje zwolnieniem tempa, wyciszeniem, udawaniem, że utwór już wybrzmiał. „Speak to the Wild” ma też inną ogromną zaletę - z niesamowitą łatwością wszczepia się w pamięć słuchacza i pozostaje tam na długi, długi czas.
Nie inaczej jest też z „Forevermore”, które wygrywa na całej linii. To najdłuższy kawałek na The Best Day, z mocną linią melodyczną, kapitalnym refrenem i ujmującym, zrezygnowanym i nieco fałszującym wokalem. I tak samo, jak w „Speak to the Wild”, pewną dozą niepewności. To w głównej mierze zasługa mocno sprzęgającej gitary, która nadaje większości kompozycji takiego niepewnego charakteru. Rozdygotania, niemalże.
Utwór tytułowy, choć razi westernowym wstępem, rozkręca się w najlepsze. Chwytliwa melodia, najbardziej przystępna z całego katalogu, a przynajmniej najbardziej ugładzona, po prostu buja. Moore nie zapomniał też o solówkach, więc upust swojej miłości daje gdzieś na wysokości 2:55. Nie, żeby było to coś złego, ale lekko kaleczy cały obraz „The Best Day”. Serio, kawałek dałby sobie radę bez tego. Sinusoidalną formułę znajdziemy też w „Detonation”, kolejnym numerze, który, jak zwykle w przypadku The Best Day, zaczyna się energicznie, rytmicznie i, co tu dużo mówić, bardzo młodzieżowo, by wpleść gdzieś w środku trochę zgrzytów i kakofonii, tak lubianej przez Moore'a i jego fanów. Wypada to bardzo korzystnie, nie ma co.
Nie inaczej jest też z „Forevermore”, które wygrywa na całej linii. To najdłuższy kawałek na The Best Day, z mocną linią melodyczną, kapitalnym refrenem i ujmującym, zrezygnowanym i nieco fałszującym wokalem. I tak samo, jak w „Speak to the Wild”, pewną dozą niepewności. To w głównej mierze zasługa mocno sprzęgającej gitary, która nadaje większości kompozycji takiego niepewnego charakteru. Rozdygotania, niemalże.
Utwór tytułowy, choć razi westernowym wstępem, rozkręca się w najlepsze. Chwytliwa melodia, najbardziej przystępna z całego katalogu, a przynajmniej najbardziej ugładzona, po prostu buja. Moore nie zapomniał też o solówkach, więc upust swojej miłości daje gdzieś na wysokości 2:55. Nie, żeby było to coś złego, ale lekko kaleczy cały obraz „The Best Day”. Serio, kawałek dałby sobie radę bez tego. Sinusoidalną formułę znajdziemy też w „Detonation”, kolejnym numerze, który, jak zwykle w przypadku The Best Day, zaczyna się energicznie, rytmicznie i, co tu dużo mówić, bardzo młodzieżowo, by wpleść gdzieś w środku trochę zgrzytów i kakofonii, tak lubianej przez Moore'a i jego fanów. Wypada to bardzo korzystnie, nie ma co.
Pewnie, na solowym albumie Moore'a znajdzie się kilka słabszych momentów, jak chociażby „Tape”, które choć trwa tylko sześć minut, ciągnie się i dłuży niemiłosiernie, po prostu nudząc. Tym spokojniejszym kawałkom Thurston mógł dać na The Best Day spokój, bo naprawdę, nie wnoszą nic ciekawego. „Vocabularies” to przebitka jeszcze z Demolished Thoughts i chociaż to ładna piosenka, też wydaje się być lekko niepotrzebna. Taki bezpłciowy przerywnik lub, z drugiej strony, płynne przejście z dynamicznego „Detonation” do dronowopopowego i najjaśniejszego momentu na The Best Day, „Grace Lake”. Thurston dryfuje tutaj na gitarze przez większość czasu, by w pewnym momencie przypomnieć słuchaczom, że to on współtworzył Sonic Youth. Przestery, chaos, hałas przerywają błogi spokój gdzieś na tafli wody, by pod koniec znowu uspokoić atmosferę i przejść do równie delikatnego (ale z wybuchami) „Germs Burn”.
7
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.