WYTWÓRNIA: Warner
WYDANE: 30
Września 2014
No i
stało się — Książę powrócił z kolejnym albumem, a właściwie
z dwoma albumami. Swego czasu artysta odgrażał się, że więcej
jego płyt już nie usłyszymy, a to przez wzgląd na piractwo, a
tymczasem i nowe płyty się pojawiły, a przy okazji Prince założył
sobie Facebookowy profil, czym przypieczętował rozejm z wirtualnym
światem (chyba tak można to odczytywać). Oczywiście nawet w
Internecie gość zachowuje
się jak na prawdziwego księcia przystało, więc dajmy sobie
już spokój z tym całym zamieszaniem i sprawdźmy, jak to jest z
tymi nowymi płytami. Więc tak: Art Official Age to solowy
Prince, z całym pakietem odniesień i powrotów do klasycznych
momentów z dyskografii, a więc coś, na co zdecydowanie czekałem.
Z kolei Plectrumelectrum to trochę krążek-dodatek, nagrany
wspólnie z żeńskim zespołem 3RDEYEGIRL, mocno pachnący
oldschoolowym soundem lat osiemdziesiątych, w rodzaju jakichś Van
Halen i całego prawdziwego, rockowego grania. Zatem
lepiej będzie, gdy na początku opowiem, co myślę o tym pierwszym,
z wiadomych względów ważniejszym krążku, a potem sklecę parę
zdań o kooperacji bandu z autorem obu płyt.
Faktycznie,
na Art Official Age mamy legion tropów i reminiscencji z
poprzednich nagrań. Z jednej strony bardzo dobrze, choć z drugiej
ta sytuacja oznacza, że Prince nie przenosi tym albumem gór, ani
nie rozsadza współczesnego popu, co w sumie było wiadome od
początku, ale trzeba to jednak zaznaczyć. To co, mała
skojarzeniowa zabawa? Dobra, to tak: w balladowym „This Could Be
Us” delikatnie pobrzmiewa olśniewający blask „The Most
Beautiful Girl In The World”, „The Gold Standard” to
odprysk bezczelnych, retro-oldschoolowych jointów w rodzaju „Get
Off” czy „My Name Is Prince”, „Breakdown” to znowu delikatna, choć doprawiona ekspresyjnym, książęcym
wydzieraniem się przy końcu, pieśń w duchu „Damn U” , „Diamonds And Pearls” czy nawet „Future Baby Mama”, i zostają ufunkowane, wysmakowane ballady „Clouds” oraz „Breakfast Can Wait”, które w zasadzie mógł nagrać
tylko Prince, ale to nie są tak znakomite i wypieszczone kompozycje
jak „And God Created Woman” czy „Strollin'” chociażby. Także tak to wygląda — mamy tu album na wskroś
Prince'owy — jedynie trochę zaskoczył mnie prawie tytułowy
otwieracz „Art Official Cage”, brzmiący jak dostosowany do
standardów nowoczesnego radiowego popu hit (aż do tego stopnia, że
na 2:44 zanosiło się na jakąś Skrillexową wstawkę, ale na
szczęście obyło się bez takich ZABIEGÓW), i ja to kupuję, bo
uwielbiam styl i muzyczne myślenie tego gościa. A to, że Art
Official Age nie będzie się mocno wyróżniać w olbrzymim
katalogu tego zasłużonego artysty (może odrobinę wolę
wcześniejszy 20Ten, ale dobra forma została utrzymana), to
inna sprawa, która jakoś mocno mnie nie martwi, zwłaszcza wtedy,
gdy spojrzę na cover albumu...
***
Jeśli
chodzi o drugą płytę, to mamy tu małą powtórkę z Lotusflow3r,
gdzie było więcej gitarowych popisów niż dobrych piosenek. Tu
niby Prince próbuje coś przygrywać, ale w rezultacie wychodzą mu
staromodne rockowe wałki z pretensjonalnymi riffami à la Deep
Purple, Suzi Quatro czy Joan Jett. No dobra, ostatecznie jestem w
stanie przełknąć „PRETZELBODYLOGIC” z niezłym refrenem czy „AINTTURNINROUND” z Sabbathowymi (ech) riffami, a
spokojniejsze fragmenty, takie jak „WHITECAPS” czy „TICTACTOE” nawet szczerze polubiłem. „STOPTHISTRAIN”,
z funkowym vibe'em i vintage'owym wnętrzem też jakoś cenię, ale
przy nieznośnym „PLECTRUMELECTRUM”, „FIXURLIFEUP” lub „ANOTHERLOVE” trochę wysiadam, choć to nie są jakieś
fatalne piosenki, tylko Prince w nich mocno przesadza (ziom, każdy
wie, że jesteś zajebistym gitarzystą, więc po co to?) i to robi
się trochę niestrawne. Więc ostateczne wrażenie jest również
pozytywne, a to najważniejsze, prawda?
7.0
/ 5.5
Tomasz Skowyra
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.