sobota, 1 listopada 2014

KUMULACJA #6: krótko, więc fajnie


No, może i szósta odsłona Kumulacji nie parzy nowościami, ale nie ma tego złego, jak mawiają lub mawiali na Kurpiach. Tym razem robimy ukłon w stronę elektronicznej części tegorocznych wydawnictw. A ukłon tym bardziej istotny, że opisane płyty zostały chyba nie do końca tak przyjęte, jak ciepło być powinny. Zadanie przed nami łatwiejsze, bo przedstawione albumy to nie takie w pełni albumy, tylko minialbumy. Epki, znaczy się. Więc krótsze, więc mniej do pisania. A jak!

Baths - Ocean Death EP
6 maja 2014, Anticon

Lecimy alfabetycznie, więc na pierwszy rzut pójdzie Baths i jego ostatnia minipłyta, Ocean Death. Jak wszyscy pamiętamy, albo chociaż pamiętają ci, którzy czytali tę recenzję i słuchali Obsidian, ubiegłoroczna płyta Willa Wiesenfelda była bardzo - hm - ładna. Reprezentant nurtu, który na potrzeby chwili nazywam ambitną elektroniką, miłuje się w kawałkach spokojnych, subtelnych. Takich, no wiecie, z duszą. Nie inaczej jest z Ocean Death, które, choć zaczyna się w mocno technopodobnym klimacie, nie odchodzi od wcześniejszych dokonań Amerykanina. 
Epka liczy zaledwie pięć kawałków, ale to nagrania, które nie pozostawiają wątpliwości - Baths to jeden z bardziej uzdolnionych obecnie producentów. A udowadnia to już przy tytułowym i zarazem otwierającym wydawnictwo utworze. „Ocean Death” przenosi słuchaczy do berlińskich klubów, gdzie techno rządzi się swoimi prawami, a imprezy trwają w najlepsze. Pulsujący, transowy bit, przestrzenne syntezatory i ujmujący, hipnotyczny wręcz wokal z takimi perełkami jak come bury your body in my graveyard - rozpoczęcie epki wskazuje na muzyczną zabawę najwyższych lotów. A potem? A potem już cofamy się do starego dobrego Willa Wiesenfelda. Spokojne melodie, które zdaje się, że płyną przez czas trwania utworów. Płyną, a jeszcze lepiej: dryfują po przejrzystych taflach smętnej elektroniki i delikatnych aranżacji, bo z tego właśnie słynie Baths. I poza „Ocean Death” utwory tutaj przechodzą jeden w drugi, mamiąc słuchaczy swoim łagodnym wydźwiękiem i przenosząc w błogi stan, że tak to ujmę. Bo któż nie rozleniwi się, słuchając „Fade White” czy nie zamknie oczu przy nastrojowym „Oratorze”?

***

Patricia - Side Piece EP
25 sierpnia 2014, Spectral Sound

Jeśli kogoś mogły usypiać kawałki, które naszkicował Baths, Patricia z pewnością wywoła odmienny efekt. I chociaż, próbując wyguglować cokolwiek o tym projekcie, znajdzie się niewiele, nie dziwcie się - Maxowi Ravitzowi o to właśnie chodzi - skupić uwagę na muzyce, nie na postaci. A to Się Amerykaninowi udało. Side Piece to pierwszy materiał Ravitza od czasu ubiegłorocznego długograja - Body Issues - który ukazał się nakładem Opal Tapes. Teraz, za pośrednictwem Spectral Sound, producent wysmażył cztery nowe nagrania utrzymane w duchu klasycznego techno, bo Patricia wie, jak rozbudzić taneczne zmysły fanów. A te muszą być dobrze rozkręcone, bo od „Drip Dawn” producent serwuje mieszaninę starego house'u i minimalu. Jednolity, transowy wręcz rytm i ciągłe powtórzenia to co, do czego Patricia przyzwyczaił na swoich wcześniejszych nagraniach. I tak się właśnie ciągnie przez resztę utworów na Side Piece. „Hulderhusan” jest jeszcze bardziej surowe, z industrialnym chłodem majaczącym gdzieś w tle. Tym, którym brakuje dobrego techno w wersji ejsid, rozrywki powinien dostarczyć „Foie Gras” - ten kawałek po po prostu w prawi w ruch każdą głowę przy komputerze i każde ręko-nogi na imprezie. Bodaj najlepsza kompozycja z epki. A z tych monotonnych, ale jednocześnie niesamowicie tanecznych bitów warto się przenieść do epki Umberto.

***

Umberto - La Llorona EP
17 kwietnia 2014, Records Mind

A warto się przenieść, bo La Llorona to dwa dancefloorowo-horrorowe wymiatacze. Makabreskowe disco pełną gębą i po wysłuchaniu [wielokrotnym] „La Llorony” i „Carli Moran” pozostaje niedosyt. Matt Hill aka Umberto właśnie lubi podrywać do tańca, ale robi to z misternym sznytem. Pierwszy z kawałków ujmuje skowyczącymi w tle chórkami, które nakazują szukać w pamięci najstraszniejszych filmów grozy, wysokie partie syntezatorów również dodają swoje trzy grosze, a damski operowy wokal doprowadzi do zatracenia głowy. Jest tajemniczo, jest strasznie, jest też tanecznie, a oto przecież w tym wszystkim chodzi. „Carla Moran” to już mniejsze strachy, coś jak najnowszy sezon American Horror Story - niby ma być strasznie, ale tak do końca nie jest. Będą momenty grozy, clawn-morderca postraszy, panicz oszaleje po założeniu maski i pomorduje, ale to nie to. Na szczęście Umberto trochę lepiej potrafi bawić się aurą grozy. Znowu wysokie klawisze, kolejny raz damski śpiew, który nastraja całą kompozycję. Jeśli dodamy do tego mroczną melodię i pulsujący u podłoża bit oraz ten syntezator (mógłby spokojnie zostać wpleciony gdzieś w najlepsze momenty Graveyard Encounters, gdy ekipa biega po psychiatryku) - jawi nam się naprawdę dobra epka. I taka właśnie jest La Llorona. Porywająca do zabawy, ale nie będzie to danse macabre, ale coś o wiele lepszego. Zapiszcie sobie ten tytuł przed przyszłorocznymi Dziadami. 



***

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.