FreeFormFestival
numer 10 już za nami.
Co
nie wyszło na wiosnę, tym razem musiało. FreeFormFestival 2014 to
już historia. Nie wystraszyliśmy się niskich temperatur (mimo że
oczekiwanie na przystanku na nocny było dość dramatyczne) i
wytrwaliśmy od pierwszych minut inaugurującego festiwal koncertu
xxanaxx aż do wielkiego finału na mniejszej scenie, zwanej też
drugą, w wykonaniu DJ-a Koze. Tegoroczna edycja miała trzy numery
jeden, które zostawiły większość daleko w tyle. Było też kilka
występów, które może nie były legendarne, ale bardzo sympatyczne
i zostawiły po sobie bardzo miłe wspomnienia.
Kto
poszedł na FFF 2014 i nie zobaczył Jona Hopkinsa, ten może mocno
żałować. Brytyjski didżej i producent zarzucił tak kozackim
setem, że otrząsnąłem się dopiero po powrocie do domu. Nie dość,
że poleciały wszystkie największe bangery, z „Open Eye Signal”
w roli głównej, to występ Hopkinsa naprawdę nie miał słabych
punktów. Trochę wkurwiały drące się małolaty, które parły w
kierunku sceny z zatrważającym uporem, ale na szczęście zmiana
miejsca pomogła.
Do
tej pory nie wiem, gdzie podziali się za to wszyscy, kiedy na
głównej scenie występował Kele. Wokalista Bloc Party wytworzył
podczas swojego gigu chyba najprzyjemniejszą atmosferę tej edycji
festiwalu. Co chwila łapał kontakt z publiką, przeplatając dobrze
znane kawałki z albumu Boxer z tymi z nadchodzącej płyty.
Jak można się było spodziewać, największe poruszenie pod sceną
wywołał singiel „Doubt” i... mocno klubowa wersja „One More
Chance” Bloc Party. Kele z czasem rozkręcił się na tyle mocno,
że mimo dość niskiej temperatury skakał i tańczył na scenie w
kolorowych szortach i t-shircie. Takie koncerty zdecydowanie lubimy!
Klaxons,
mimo że w ciągu ostatnich trzech lat widziałem ich po raz czwarty,
przyprawili mnie o całkiem
zasłużone „wow!”. Występ w zasadzie nie różnił się
od ich koncertu na Dour Festival, więc wszystkich zainteresowanych
odsyłamy o TU! Brytyjczycy, jako
zespół kończący festiwal na dużej scenie byli w bardziej
uprzywilejowanej pozycji niż na belgijskim feście, więc występ
trwał dłużej, a panowie zdecydowali się nawet na bis
(poleciało „It's not over yet”). Jednak to był już koniec, a
dla najbardziej spragnionych wrażeń pozostał jeszcze set DJ-a
Koze. I każdy, kto wylądował pod Second Stage potwierdzi, że do
techno kurde się nie siedzi (tak cytując polskiego klasyka).
Niemiecki dżentelmen z charakterystycznym wąsikiem nie pozwolił na
posiadówę pod ścianami.
Miłosz
Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.