czwartek, 24 lipca 2014

RELACJA: Dour Festival 2014


Jeżeli w komunikacji miejskiej, przed sklepem i pod prysznicem nadal krzyczycie „DOUUUUREEEEHHH!”, to mamy przykrą wiadomość – pora przestać, bo 26 edycja Dour Festival już za nami.

Ci wszyscy, którzy chociaż raz byli na Dour doskonale wiedzą, jak bardzo festiwal różni się od tych, które odbywają się nad Wisłą. A ci, którym nie było to dane, niech potraktują ten tekst jako zachętę i poradnik w jednym.


Uderzenie na koncerty zaraz po nieprzespanej nocy na lotniskowym terminalu to średnia opcja. Jeszcze bardziej średnim pomysłem jest wycieczka do znajdującego się najbliżej terenu festiwalu Lidla w godzinach od 13 do 16 – jak dowiodły nasze kilkudniowe badania, można wtedy z całą pewnością natrafić na widok, jak na zdjęciu poniżej. By dostąpić zaszczytu zrobienia zakupów w przyjemnej, klimatyzowanej hali – trzeba odstać swoje. 20 minut w porywach do godziny – na szczęście sklepowa ochrona spryskiwała kolejkowe towarzystwo pistoletami na wodę.


Belgijska pogoda potrafi być genialna, bywa jednak również nieobliczalna. Po trzech dniach z upałami dochodzącymi do 40 stopni, nad Dour nadciągnęły deszczowe chmury i wysuszona na wiór ziemia zamieniła się w grząskie błoto – na szczęście nie zapomnieliśmy o kaloszach, więc żadna kałuża nie była nam straszna. Skoro mowa o kałużach, to skoro już się pojawiły, to duża część festiwalowiczów postanowiła zrobić z nich użytek.



Poza wyluzowanym towarzystwem, któremu daleko było do bananowej atmosfery „znanego polskiego festiwalu”, bardzo mocnym punktem Dour Festival była też sama muzyka. I chociaż nie jestem i nigdy nie byłem fanem rapu czy metalu, to niezwykle rozbudowany line-up sprawiał, że każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. A oto i nasze, zupełnie subiektywne TOPY Doura:

#1 – Slow Magic
Mimo dość wczesnej pory, jak na ten kaliber gwiazdy (koncert rozpoczynał się przed 15:00), to namiot Dancehall wypełniony był po same brzegi. Pod względem energii przekazywanej ze sceny, to zdecydowana ścisła czołówka tegorocznej edycji. Termometry wskazywały w szczytowych momentach do 40 stopni, więc chowający się za maską artysta nie miał łatwego zadania. Mimo to, dwukrotnie zszedł z perkusyjnym tomem ze sceny i w kółeczku utworzonym przez publiczność rozgrzewał tłum ze zdwojoną mocą. Tym bardziej niecierpliwie czekamy więc na płytę, która już na początku sierpnia.


#2 – Jagwar Ma
Na Open'erze spodobali nam się tak bardzo, że nie zastanawialiśmy się długo, czy pójść na ich koncert jeszcze raz. Mimo że tracklista ta sama, to było równie legendarnie, a Gabriel we włosach ściętych na jeża prezentował się równie korzystnie. Publika reagowała równie żywiołowo co w Gdyni, a zupełnie odleciała, gdy panowie na scenie rozruszali się na dobre.

#3 – Connan Mockasin
Takie koncerty wspomina się latami. Nie zawsze ze względu na muzykę, chociaż ta w przypadku Connana Mockasina była na bardzo wysokim poziomie. Ładunek emocji i najzwyklejszej radości, jaką przyniósł występ Nowozelandczyków, zdecydowanie wykroczył poza dziesięciostopniową skalę. Na scenie panował totalny luz. Connan umiejętnie zagadał publiczność, nawet gdy z powodu usterek technicznych koncert opóźniał się o dobre 15 minut. Warto w tym miejscu podkreślić, że umiejętności językowe w zakresie języka angielskiego publiczności na Dour oceniłbym liczbą równą ilości wygranych przez Leonardo Di Caprio Oscarów. Wracając do tematu, na scenie w trakcie koncertu pojawiła się świeżo upieczona żona gitarzysty, która uzupełniła chórek, a jeszcze dłużej wokalnie i instrumentalnie popisywał się... King Khan, którego Connan zaprosił na scenę. Występ był w dużej mierze improwizacją przeplataną żarcikami lidera zespołu. Padam na kolana i biję pokłony do teraz! A karteczka z tracklistą, którą dostaliśmy po koncercie złożoną w samolocik , trafia do specjalnego ołtarzyka.



#4 – Hercules & Love Affair
Z tym wesołym towarzystwem nie widziałem się od ich występu w Polsce kilka lat temu. Od tego czasu nic się nie zmienili (poza składem wokalnym), a ich występy sprawiają tyle samo frajdy, co dotychczas. A że tłum pod sceną, mimo przeraźliwego upału, bawił się przewybornie, to nawet hektolitry potu, lejące się z każdego wokół nie przeszkadzały ani trochę.

#5 – Buraka Som Sistema
Kuduro prosto z Lizbony rozjechało, zmiażdżyło, wgniotło w parkiet, a potem zalało litrami wody wytłaczanymi z gigantycznych pistoletów na wodę. Jak to dobrze, że grali w trakcie Phoenix, bo Francuzi zanudzali jak sto pięćdziesiąt. Nie dziwi więc, że większość festiwalowego tłumu przeniosła się do namiotu Le Petite Maison Dans La Prairie.



#6 Klaxons
Występ Brytyjczyków ciekawił mnie o tyle, że panowie niedawno wydali kolejny album, przy okazji nie występując na FreeFormFestival (taki żarcik – he he he!). Poza wybrykiem fana, który postanowił wspiąć się po rusztowaniu pod sam dach namiotu, co skutecznie odciągało uwagę i publiczności, i zespołu w początkowej fazie koncertu, James Righton pokazał, że Keira Knightley nie bez powodu się w nim zakochała. Reszta zespołu też spisała się na medal.



#7 Tyler, the Creator
Mimo że fan rapu ze mnie żaden, to Tylera najzwyczajniej chciałem zobaczyć i usłyszeć. Raper okazał się jednak największym nieobecnym tej edycji festiwalu i był to chyba jedyny odwołany koncert na Dour 2014. Przyczyna podobno dość błaha i prozaiczna. W strefie mediów nikogo jednak nie opuszczał dobry humor. Dowód poniżej.

#8 Wixa na Redbull Elektropedia Balzaal
Jeżeli po Darkside, Paulu Kalkbrennerze i Boys Noize było wam mało, zawsze można było przejść się pod scenę Redbulla. Do tej pory nie wiem, czy celowo, czy zupełnie przez przypadek akurat ten namiot nie miał żadnych prześwitów w ścianach poza wąskim wejściem. Nie trudno się więc domyślić, że atmosfera w środku była iście saunowa. Jeżeli ktoś chciał się ochłodzić (czytaj: wyjść z namiotu, w którym było ok. 50 stopni na zewnątrz, gdzie dobijało stopni 30), nie musiał rezygnować z muzyki. Przed namiotem rozstawiony był gigantyczny telebim, przed którym w rytm elektronicznej, poniewierającej sieczki potupywało drugie tyle osób.

Dour Festival przyniósł całą masę równie dobrych koncertów, jak Bonobo czy Kaiser Chiefs, do których może jeszcze kiedyś wrócimy. Niemniej polecamy doświadczyć atmosferę festiwalu na własnej skórze i zapraszamy już, razem z organizatorami (i festiwalowym wyjadaczem ze zdjęcia poniżej) na 27 edycję, która odbędzie się w dniach 15 – 19 lipca 2015! Do zobaczenia za rok!




Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.