Jeżeli
w komunikacji miejskiej, przed sklepem i pod prysznicem nadal
krzyczycie „DOUUUUREEEEHHH!”, to mamy przykrą wiadomość –
pora przestać, bo 26 edycja Dour Festival już za nami.
Ci
wszyscy, którzy chociaż raz byli na Dour doskonale wiedzą, jak
bardzo festiwal różni się od tych, które odbywają się nad
Wisłą. A ci, którym nie było to dane, niech potraktują ten tekst
jako zachętę i poradnik w jednym.
Uderzenie
na koncerty zaraz po nieprzespanej nocy na lotniskowym terminalu to
średnia opcja. Jeszcze bardziej średnim pomysłem jest wycieczka do
znajdującego się najbliżej terenu festiwalu Lidla w godzinach od
13 do 16 – jak dowiodły nasze kilkudniowe badania, można wtedy z
całą pewnością natrafić na widok, jak na zdjęciu poniżej. By
dostąpić zaszczytu zrobienia zakupów w przyjemnej, klimatyzowanej
hali – trzeba odstać swoje. 20 minut w porywach do godziny – na
szczęście sklepowa ochrona spryskiwała kolejkowe towarzystwo
pistoletami na wodę.
Belgijska
pogoda potrafi być genialna, bywa jednak również nieobliczalna. Po
trzech dniach z upałami dochodzącymi do 40 stopni, nad Dour
nadciągnęły deszczowe chmury i wysuszona na wiór ziemia zamieniła
się w grząskie błoto – na szczęście nie zapomnieliśmy o
kaloszach, więc żadna kałuża nie była nam straszna. Skoro mowa o
kałużach, to skoro już się pojawiły, to duża część
festiwalowiczów postanowiła zrobić z nich użytek.
Poza
wyluzowanym towarzystwem, któremu daleko było do bananowej
atmosfery „znanego polskiego festiwalu”, bardzo mocnym punktem
Dour Festival była też sama muzyka. I chociaż nie jestem i nigdy
nie byłem fanem rapu czy metalu, to niezwykle rozbudowany line-up
sprawiał, że każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. A oto i
nasze, zupełnie subiektywne TOPY Doura:
#1
– Slow Magic
Mimo
dość wczesnej pory, jak na ten kaliber gwiazdy (koncert rozpoczynał
się przed 15:00), to namiot Dancehall wypełniony był po same
brzegi. Pod względem energii przekazywanej ze sceny, to zdecydowana
ścisła czołówka tegorocznej edycji. Termometry wskazywały w
szczytowych momentach do 40 stopni, więc chowający się za maską
artysta nie miał łatwego zadania. Mimo to, dwukrotnie zszedł z
perkusyjnym tomem ze sceny i w kółeczku utworzonym przez
publiczność rozgrzewał tłum ze zdwojoną mocą. Tym bardziej
niecierpliwie czekamy więc na płytę, która już na początku
sierpnia.
#2
– Jagwar Ma
Na
Open'erze spodobali nam się tak bardzo, że nie zastanawialiśmy się
długo, czy pójść na ich koncert jeszcze raz. Mimo że tracklista
ta sama, to było równie legendarnie, a Gabriel we włosach ściętych
na jeża prezentował się równie korzystnie. Publika reagowała
równie żywiołowo co w Gdyni, a zupełnie odleciała, gdy panowie
na scenie rozruszali się na dobre.
#3
– Connan Mockasin
Takie
koncerty wspomina się latami. Nie zawsze ze względu na muzykę,
chociaż ta w przypadku Connana Mockasina była na bardzo wysokim
poziomie. Ładunek emocji i najzwyklejszej radości, jaką przyniósł
występ Nowozelandczyków, zdecydowanie wykroczył poza
dziesięciostopniową skalę. Na scenie panował totalny luz. Connan
umiejętnie zagadał publiczność, nawet gdy z powodu usterek
technicznych koncert opóźniał się o dobre 15 minut. Warto w tym
miejscu podkreślić, że umiejętności językowe w zakresie języka
angielskiego publiczności na Dour oceniłbym liczbą równą ilości
wygranych przez Leonardo Di Caprio Oscarów. Wracając do tematu, na
scenie w trakcie koncertu pojawiła się świeżo upieczona żona
gitarzysty, która uzupełniła chórek, a jeszcze dłużej wokalnie
i instrumentalnie popisywał się... King Khan, którego
Connan zaprosił na scenę. Występ był w dużej mierze
improwizacją przeplataną żarcikami lidera zespołu. Padam na
kolana i biję pokłony do teraz! A karteczka z tracklistą, którą
dostaliśmy po koncercie złożoną w samolocik , trafia do specjalnego ołtarzyka.
#4
– Hercules & Love Affair
Z
tym wesołym towarzystwem nie widziałem się od ich występu w
Polsce kilka lat temu. Od tego czasu nic się nie zmienili (poza składem wokalnym), a ich
występy sprawiają tyle samo frajdy, co dotychczas. A że tłum pod
sceną, mimo przeraźliwego upału, bawił się przewybornie, to
nawet hektolitry potu, lejące się z każdego wokół nie
przeszkadzały ani trochę.
#5
– Buraka Som Sistema
Kuduro prosto z Lizbony
rozjechało, zmiażdżyło, wgniotło w parkiet, a potem zalało
litrami wody wytłaczanymi z gigantycznych pistoletów na wodę. Jak to dobrze, że grali w trakcie Phoenix, bo Francuzi
zanudzali jak sto pięćdziesiąt. Nie dziwi więc, że większość
festiwalowego tłumu przeniosła się do namiotu Le Petite Maison
Dans La Prairie.
#6
Klaxons
Występ Brytyjczyków ciekawił
mnie o tyle, że panowie niedawno wydali kolejny album, przy okazji
nie występując na FreeFormFestival (taki żarcik – he he he!).
Poza wybrykiem fana, który postanowił wspiąć się po rusztowaniu
pod sam dach namiotu, co skutecznie odciągało uwagę i publiczności, i zespołu w początkowej fazie koncertu, James Righton pokazał, że
Keira Knightley nie bez powodu się w nim zakochała. Reszta zespołu
też spisała się na medal.
#7
Tyler, the Creator
Mimo że fan rapu ze mnie żaden,
to Tylera najzwyczajniej chciałem zobaczyć i usłyszeć. Raper
okazał się jednak największym nieobecnym tej edycji festiwalu i
był to chyba jedyny odwołany koncert na Dour 2014. Przyczyna
podobno dość błaha i prozaiczna. W strefie mediów nikogo jednak
nie opuszczał dobry humor. Dowód poniżej.
#8
Wixa na Redbull Elektropedia Balzaal
Jeżeli po Darkside, Paulu
Kalkbrennerze i Boys Noize było wam mało, zawsze można było
przejść się pod scenę Redbulla. Do tej pory nie wiem, czy celowo,
czy zupełnie przez przypadek akurat ten namiot nie miał żadnych
prześwitów w ścianach poza wąskim wejściem. Nie trudno się więc
domyślić, że atmosfera w środku była iście saunowa. Jeżeli
ktoś chciał się ochłodzić (czytaj: wyjść z namiotu, w którym
było ok. 50 stopni na zewnątrz, gdzie dobijało stopni 30), nie
musiał rezygnować z muzyki. Przed namiotem rozstawiony był
gigantyczny telebim, przed którym w rytm elektronicznej,
poniewierającej sieczki potupywało drugie tyle osób.
Dour Festival przyniósł całą
masę równie dobrych koncertów, jak Bonobo czy Kaiser Chiefs, do
których może jeszcze kiedyś wrócimy. Niemniej polecamy
doświadczyć atmosferę festiwalu na własnej skórze i zapraszamy
już, razem z organizatorami (i festiwalowym wyjadaczem ze zdjęcia poniżej) na 27 edycję, która odbędzie się w
dniach 15 – 19 lipca 2015! Do zobaczenia za rok!
Miłosz
Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.