Po krótkiej przerwie wracamy z kolejną odsłoną Kumulacji. Tym razem średnio tematycznie, chyba że za motyw przewodni weźmiemy gitary, post-punki i emo. Bo innego wyznacznika tutaj nie ma. No, może poza dobrą muzyką.
2 czerwca 2014, Carpark Records
Popstrangers drugi raz w ciągu ostatniego roku (z miesiącami) dostarczają słuchaczom, fanom, krytykom i wszystkim innym swoją wersję indie rocka z Antypodów. A że jest to własnie odległa, dla wielu baśniowa kraina, tak i sama muzyka Popstrangers wybrzmiewa w marzycielskim tonie. Nowozelandczycy umieją pisać ładne piosenki, lubią bawić się przesterowanymi gitarami, a wokal okrywają rozmytą mgiełką. O tak, Fortuna to godny następca Antipodes, ubiegłorocznego długogrającego debiutu reprezentantów Carpark Records. Zwłaszcza, że ukazuje trio w nowej odsłonie.
Zmieniło się trochę, ale zmieniło na lepsze, bo Popstrangers, choć słowo „pop” mają w swojej nazwie od początku, tak dopiero Fortuna pozwoliła na uwolnienie tej frazy i puszczenie jej w świat. Jako „świat” pojmujmy przeprowadzkę do Europy i do Londynu dokładnie, a sam pop? Cóż, zespół postawił na melodie, na czystość i przejrzystość swojego brzmienia. Antipodes charakteryzowało swoiste rozstrojenie, w tamtych piosenkach czaiło się pewne nieokiełznanie, Nowozelandczycy, co było słychać już od pierwszego nagrania, łychą grzebali w post-punku czy innych nojzpopach. A teraz? A teraz to ukłon w stronę indierockowych hymnów z dużą ilością kwasu i innych używek stosowanych podczas nagrywania; rozmyty shoegaze i pewna taka brytyjska szarmanckość przy śpiewie. Tak w skrócie wygląda Fortuna, do której Nowozelandczycy zapakowali kilka perełek. „Distress”, „Sandstorm”, „Country Kills” (rewelacyjny refren, bez dwóch zdań!), „Tonight” czy „Destine” wybijają się przed szereg, choć drugi album Popstrangers to całościowo spójna i tak naprawdę dobra płyta. Pewnie, czasem brakuje tych soczystych i niegrzecznych melodii ukrytych pod płaszczem zgiełku, ale ukłony w stronę Joela Flygera i spółki za dopracowany materiał. Ładnie to wyszło.
25 lutego 2014, Tiny Engines
Home, Like Noplace Is There to cholernie stara płyta. Tak stara, że w ogóle można by było o niej nie pisać w październiku. Można by było, ale dlaczego nie, skoro Hotelier, którzy zmienili nazwę z The Hotel Year, udało się nagrać płytę tak dobrą, że praktycznie nie ma się do czego przyczepić. A to istotne, zwłaszcza przy emo, bo między kiczem a muzyką istnieje bardzo cienka granica, którą przekroczyć jest łatwiej niż bramki na autostradach. A że życie wielokrotnie pokazywało, jak w sposób banalny można spieprzyć dobre emo, niech dowodem będzie cały ten zalew emocore'owych i poppunkowych kapel i ich albumow. No, z The Hotelier tego nie uświadczymy, bo i Tiny Engines tutaj porządną rekomendacją.
I nie pamiętam, kiedy ostatnio cały album był dla mnie tak łatwo przyswajalny. Home, Like Noplace Is There to płyta, której słucha się z przyjemnością od początku do końca. Pewnie, są mniejsze koszmarki, jak „An Introduction to the Album”, które początkowo irytuje swoim akustycznym wydźwiękiem, by pod koniec odsłonić sól tej płyty - kalifornijski punk w najlepszym wykonaniu. Pamiętacie Blink 182 z czasów od Cheshire Cat do Enema of the State? Wtedy jeszcze słuchanie Blinków nie wiało wstydem, a i sam zespół nie był tak żenujący, jak w latach późniejszych. No więc właśnie - Hotelier to ukłon w stronę właśnie tych składów z Zachodniego Wybrzeża. Energiczna gitara, szybka perkusja, zabawy z natężeniem głośności w poszczególnych kawałkach, melodyjny śpiew i darcie się, gdy tego właśnie wymaga sytuacja. Home, Like Noplace Is There prezentuje właśnie wszystko to, co w nowym emo opartym na waszyngtońskim emo najlepsze. I tak na sam przód wyskakują „Your Deep Rest” (raz, że bardzo emocjonalny i szczery tekst, a dwa, że po prostu melodyjnie kawałek wygrywa), „Life in Drag” (piękne zdzieranie gardła przez Christiana Holdena) czy „The Scope of All of This Rebuilding”, choć całe wydawnictwo zasługuje na uznanie. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego, bo jeśli potrafi się pisać teksty o śmierci kumpla w sposób tak poruszający, jeśli potrafi się tak dobrze modulować głos i jeśli potrafi się pisać tak dobre kawałki - pozytywne głosy nie zaskakują.
Rooftops - WUF
16 czerwca 2014, DPH Records
Naczelni skupiają się na statystykach. Chcą głośnych rzeczy - powiedział mi redaktor Skowyra. Gucio prawda, bajki włóżmy między ludowe opowieści, odpowiem. Bo jeśli kierować się tylko kryterium popularności, żadnej (powtarzam: ŻADNEJ) z opisywanych dziś płyt nie powinno tu być. A Rooftops najlepszym przykładem. No bo kto ich zna? Ile recenzji pojawi się po wstukaniu w google tej magicznej frazy review przy nazwie zespołu i tytule płyty? WUF przeszło dosłownie bez echa. A szkoda, bo nowy album pochodzącego z Moskwy składu powinien, przynajmniej w Polsce (a w szczególności w FYH, gdyby red. Romanoski dalej tworzył swoje Popłacz razem z nami oraz w Chmurach, gdzie robi koncerty), pohulać w świadomości słuchaczy. Jest jednak, jak jest i o WUF piszemy dopiero teraz, ponad cztery miesiące po premierze. Głupio, bo Rooftops nie zasługują na niezauważenie. Ich nowy album to dziewięć prawie-że-przebojowych kawałków, pluskających się w jeziorach najtisowego indie rocka i post-hardcore'u. Słuchasz i masz przed oczami The Dismemberment Plan, Hüsker Dü, Replacements czy chociażby Fugazi z najlepszych lat. Rosjanie kombinują, mieszają potencjalne przeboje („Take Me Back” z wyluzowanymi riffami, zrezygnowanym śpiewem czy ciężkie „1989” z przestronnym refrenem i kapitalną gitarą w końcówce) z tymi spokojniejszymi, podpadającymi pod ambientowe pejzaże przerywnikami („Whore”, „0”) i balladami („Somebody Told Me”), przez co WUF jest takie dobre. Różnorodność owinięta jedną smyczką. Bardzo amerykańscy są Rooftops i nie ma w tym określeniu nic złego. Słychać, że w Moskwie słuchano sporo kapel z Waszyngtonu i Minnesoty.
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.