czwartek, 2 października 2014

KUMULACJA #4: mädchenhaft


Czwarta odsłona Kumulacji tym razem na dziewczyńsko i... bardzo nierówno. Obok wydawnictw ciekawych pojawiły się też takie, o których można by było zapomnieć albo o których się po prostu zapominało praktycznie już po włożeniu płyty do kieszeni lub naciśnięcia plej w Winampie. Ale żeby nie było, zachowując dyplomatyczną kolejność alfabetyczną, w Kumulacji vol. IV opisy wydawnictw TEEN, The Coathangers i White Sea. 





TEEN - The Way & Color
22 kwietnia 2014, Carpark

W roku ubiegłym TEEN wydały ładnie brzmiącą epkę o jeszcze ładniejszym tytule Carolina, w tym postanowiły zaprezentować drogę i kolor. I zaprezentowały pełną gamę kolorów. The Way and Color to płyta, która bardzo się różni od tego, co mogliśmy usłyszeć na In Limbo i wspomnianej epce. Już nie zamiłowania do przesterowanych gitar, okraszonych - czasem - syntezatorami i prostym śpiewem, ale odkurzenie starego, dobrego najtisowego R&B, przerobionego na indierockową modłę gdzieniegdzie.
I tak oto mamy płytę ciekawą dla duszy, miłą dla ucha, ale nierówną jednocześnie. Fajnie brzmi ta nowa stylówa TEEN, dziewczyny zresztą mówiły w wywiadach, że inspirowały się Eryką Badu czy D'Angelo. To słychać po aranżacjach, po odrzuceniu wcześnie tak eksploatowanych gitar, po samym wokalu, często łamanym i przerywanym, dość soulowo akcentowanym. Są słabsze momenty, bo rzadko gdzie ich nie ma, natomiast The Way and Color naprawdę posiada kilka sztosów. A są nimi „Rose 4 U”, „Not For Long”, „Tied Up Tied Down” czy „Breathe Low & Deep” lub też „Toi Toi Toi”. Czyli praktycznie ścisły początek płyty pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Problemy zaczynają się przy drugiej części albumu, bo właśnie wtedy dziewczyny - najprościej mówiąc - zaczynają trochę męczyć. Piosenki stają się lekko nudnawe, przydługie, po prostu rozlazłe. Ale jeszcze ciągnąc temat plusów, wrócę do tych kilku szlagierów. „Not For Long” urzeka swoim rhythmandblues'owym vibem, a „Tied Up Tied Down” wymiata swoim zwiewnym i chwytliwym refrenem. W ogóle refreny na The Way and Color to podstawa. TEEN opanowały tę część piosenek na swojej najnowszej płycie do perfekcji. Pozostaje żałować, że cały materiał nie jest tak wyluzowany i delikatny jak tych kilka utworów. Bo wtedy to mogłaby być jedna większych ciekawostek bieżącego roku. A tak, mamy tylko zespół, który udowadnia, że nie bojąc się kombinowania, potrafi dziarsko ślizgać się po nieznanym i zadziwiać słuchaczy. (6.5)

The Coathangers - Suck My Shirt
18 marca 2014, Suicide Squeeze Records


Coathangers wróciły z czwartym długograjem, trzecim wydanym w Suicide Squeeze Records. I można napisać w skrócie: zrobiły to stylowo, bo na Suck My Shirt hit goni hit. Zaczyna się od mocnego „Follow Me”i już wiadomo, że jesteśmy w domu. Że dziewczyny z Atlanty wykręciły dobrą, surf-punkową płytę. Otwierający album, niespełna czterominutowy kawałek mocno pachnie starym, jeszcze zjadliwym Hole, a szybki rytmy perkusji i rwane riffy napędzają „Follow Me” tak, że chce się za Coathangers podążać, zwłaszcza do wysokości rewelacyjnego refrenu, gdzie Julia Kugel w uroczy sposób zdziera sobie gardło. „Shut Up” urzeka swoim kalifornijskim feelingiem, tutaj czuć te rozhulane fale i dobrą zabawę. I nic to, że większość kawałków jest na Suck My Shirt do siebie podobna. Nic, że następujące po drugim indeksie „Springfield Cannonball” brzmi bliźniaczo, a „Smother” i „Dead Battery” chociażby z czystej przyzwoitości mogłoby dzielić kilka innych utworów. Ważne, że tych piosenek słucha się z naprawdę dziką przyjemnością, chłonąc jednocześnie te cięte i szybkie melodie, przeplatane agresywnym wokalem. „Merry Go Round”, poza irytującym woah gdzieś co jakiś czas, dzięki swojemu chwytliwemu i bardzo dziewczyńskiemu refrenowi, po prostu wygrywa. Tak jak i samo Suck My Shirt. Garażowe rockandrolle w wykonaniu zbuntowanych dziewczyn zawsze pozytywnie. No, chyba że jest to jakieś kiepskie Savages. Wtedy brrr i Idźcie panie i nie wracajcie.(7)

White Sea - In Cold Blood
19 maja 2014, Crush Music

Czasy się zmieniają. Kiedyś M83 brzmieli fajnie, ładnie i wyjątkowo. Dziś to popłuczyny po pierwszych płytach (o których pisałem w ostatniej Kumulacji). Nawiązanie do Anthony'ego Gonzaleza jest tu nieprzypadkowe, bo i Morgan Kibby zeszła na złą drogę, że tak się wyrażę. Pamiętamy jej piękny głos i uroczy śpiew na Saturdays=Youth, pamiętamy te chórki i epkę wydaną w 2010 roku. This Frontier, choć było cholernie nierównym wydawnictwem, było też dobrym wydawnictwem. Zawierało wszystko to, za co polubiło się Morgan we wcześniejszych odsłonach. Miesiące jednak mijały i od tego 2010 roku obraz diametralnie się odmienił. Mamy In Cold Blood i White Sea bliżej do jakiejś Lany del Rey, złej wersji Katy Perry czy innego mainstreamowego syfu niż do tej uroczej, zamiłowanej w delikatnym folku, a czasem i freakfolku („Ladykiller” z This Frontier). Długograj Kibby to mieszanka popu, popu i jeszcze raz popu. A wszystko to ubrane w szaty uszyte z przepychu, słodkich jak landrynki melodii i nudy. Tak, NUDY. In Cold Blood nie wyróżnia się niczym szczególnym, niczym, co mogłoby przyciągnąć uwagę i niczym, czego wcześniej nie można by było usłyszeć u kogoś innego. 
In Cold Blood to jednocześnie powrót demonów przeszłości Morgan - niezdecydowania i rozjazdu między wyborem właściwej drogi. Jednak o ile This Frontier zróżnicowane było w sposób właściwy, a przynajmniej ciekawy i autentyczny, tak to wydawnictwo dzieli się na dwa: a) popy, które mogłyby śmigać w Eska TV i b) ballady, które musiały powstać w wyniku zasłuchania Edytą Górniak lub chociaż Christiny Aguillery. Stąd nie mogą dziwić smyki, organy czy pianino. A w tej wersji wild? Cóż, rąbanka  z chęcią ukrycia tego pod kocem czegoś ambitnego i przystępnego zarazem. Wyobraźmy sobie Lanę i Katy Perry i inne te nieciekawe gwiazdki (choć Katy jest najfajniejsza z całego grona), a potem włączmy In Cold Blood. Żenujące wydawnictwo, nie takiego czegoś się spodziewałem po White Sea.(1.5)


Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.