Zeszłoroczna edycja Soundrive pozwalała wiązać z tym
festiwalem duże nadzieje. Tegoroczny line-up może nie robił na mnie aż tak
dużego wrażenia, ale żeby pisać o rozczarowaniu, musiałbym być skończonym
malkontentem.
Nie wiem, na ile dobór artystów na
festiwal jest dziełem przypadku, a na ile przemyślanych decyzji, ale da się
zauważyć w nim pewną konsekwencję. Dalej (w dużym uproszczeniu) wygląda to na
imprezę, która może pogodzić słuchaczy wyrastającego z post-punku i shoegaze
indie, poszukującego popu i siermiężnego rocka. Cieszy też to, że, co dało
się zauważyć szczególnie ostatniego dnia, festiwal bez zmiany lokalizacji (a na
to się nie zanosi) nie mógłby przyciągać dużo więcej osób. Z wypowiedzi osób związanych z Soundrive'em
można wywnioskować, że nie mają oni ambicji przeskoczenia Open'era i OFF-a. I
dobrze, bo jest to miejsce, gdzie składy pod względem popularności drugo- i
trzecioligowe mogą udowodnić, że wykonawczo nie ustępują swoim bardziej znanym
znajomym. Do plusów należy też dodać nagłośnienie, w znakomitej większości bez
zarzutu, co niestety na innych festiwalach nie jest regułą.
Niestety, pierwszego dnia nie udało się uruchomić
zapowiadanej trzeciej sceny. O fakcie, że decyzja została podjęta w ostatniej
chwili niech świadczy fakt, że widniała ona nawet na rozdawanej przy wejściu
rozpisce. Zaowocowało to chyba niepożądaną przez nikogo sytuacją, kiedy część
zespołów, które zostały przesunięte na wcześniejsze godziny, grała praktycznie
dla pustej sali. Dzień przed festiwalem widziałem The Afterveins grających dla 20 osób w niewielkiej sali pewnego
warszawskiego klubu. Otwierając o godzinie 17 koncerty w B90, produkowali się
przy porównywalnej frekwencji. Szkoda, bo wyrastające z psychodelicznego
rock’n’rolla rodem z płyt The Brian Jonestown Massacre podbarwione
Morissonowskim wokalem granie zdecydowanie mogło się podobać. Ważne, że sami
muzycy podeszli do sprawy z dystansem, rzucając w stronę pięciu osób przy barierkach, zagajenia żywcem zaczerpnięte od gwiazd stadionowego rocka. Mimo problemów
technicznych, nie zawiedli też czerpiący z podobnych wzorców Gang Of Peaflow. Z tą różnicą, że w
przeciwieństwie do swoich poprzedników, środek ciężkości z improwizowanych,
transowych motywów został przeniesiony w stronę grania bardziej piosenkowego.
Przechodząc do składów rodzimych, wydawać by się mogło, że minimalistyczne, bliskie Jon Spencer Blues Explosion, granie The Saturday Tea jest stworzone do prezentowania w ciasnych, undergroundowych klubach. Nic bardziej mylnego, zabrzmieli bardzo gęsto. Swoim występem udowodnili, że jedyne, czego im brakuje, to więcej szczęścia, bo skillsy, energię i piosenki już mają. Nie bez satysfakcji propsuję też The Freuders, którzy w tym roku zaliczyli bardzo konkretny progres. Transfer na stanowisku perkusisty dodał muzyce grupy więcej swobody i groove’u (słowa klucz, biorąc pod uwagę funkowe zboczenie reszty muzyków). Chłopaki też dorobili się w Trójmieście całkiem oddanej publiki. Dobra frekwencja nie powinna dziwić w przypadku lokalsów z The Esthetics i The Sunlith Earth. Niestety, w tych przypadkach, poza dobrym warsztatem, trudno było napisać coś szczególnego odnośnie ich gigów, brakuje tam jakiejś charakterystycznej cechy odróżniającej ich spośród pogrobowców indie 2.0. Bardzo klawo wypadł za to Szezlong. Po zredukowaniu składu do tria, znacznie bliżej im do post-punku, niż wyrastających w większym stopniu brzmień okołopavementowych, które można kojarzyć z ich debiutanckim albumem, ale ważne, że w obu z tych wcieleń typy wypadają bardzo bezpretensjonalnie i przekonująco.
Początek drugiego dnia upłynął mi pod
znakiem szalonego biegu, „żeby nie spóźnić się na Yuck”. Bieg okazał się bez sensu, bo koncert pokazał brutalną
prawdę. To, niestety, zespół paru fajnych kawałków (super, że zagrali „Get Away”). Prawilne inspiracje i fakt, że to bezpretensjonalne osoby niestety nie
wystarczył, żeby to był zajmujący koncert. Nagromadzenie smętów na ich drugim
albumie powinno zadziałać na mnie alarmująco. Na nudę nie można było narzekać
za to na Eagulls. Podobnie jak w
przypadku świetnego Lower, nie mogą dziwić ich koncerty u boku Iceage. I nie
przeszkadza wcale, że to trochę zespół jednego patentu, kompozycji opartych na
mocnej, zimnofalowej sekcji, gitarowej ścianie dźwięku i naładowanym frustracją
wokalu. Moim zdaniem był to najlepszy, najbardziej bezlitosny koncert
festiwalu. Jak niewiele potrzeba do tego, żeby zagrać zajmujący gig udowodnili
za to typkowie ze Slaves. Duet z UK
o image’u hardkorowych kibiców piłkarskich (no, dobra, z ociupinkę bardziej
zadbanymi fryzurami) grający uproszczonego do granic możliwości garażowego
rock’n’rolla. Nie wiem, czy dolega im ADHD, ale główny wokalista-perkusista
Isaac Holman wykorzystywał każdą sekundę, kiedy akurat nie produkował się, waląc
w bębny, na bieganie dookoła zestawu, miotanie się po scenie i zagadywanie do
publiczności. Przykuwało to uwagę na tyle, że odpuściłem nawet znaczny fragment
Unknow Mortal Orchestra, który był
moim głównym powodem wycieczki do Gdańska. Co do samego projektu Rubana
Nielsona, mimo znakomitej dyspozycji muzyków i świetnego tegorocznego albumu,
trochę trudno było mi po takiej dawce gitarowego zgrzytu wczuć się w dużo
delikatniejszy, psychodeliczny soul.
Trzeci dzień festiwalu otworzył dla mnie Adult
Jazz. Gdyby ta łatka nie kojarzyła mi się z muzycznymi koneserami
zasłuchanymi w programie trzecim polskiego radia, można by ich otagować jako
ambitny pop. Ładne melodie jeszcze ładniej popsute przez połamane rytmy (vide,
świetny „springful”). To już teraz bardzo dojrzały skład z pomysłem na siebie,
którego mogliby pozazdrościć rodzime składy spod znaku Newest Zeland. Dosyć
przewidywalnie wypadło produkujące się w tym czasie na dużej scenie Highsakite. Bardzo zagrało za to Fear Of Men. Chociaż wielu odbiorców niezalu pewnie na dźwięk tych nazw
obok siebie właśnie dostaje palpitacji serca, ale brzmieli jak The Cranberries
(szczególnie pod względem wokalnym) na dobrym The Smiths. Niestety, był to
jeden z niewielu składów, który był nie najlepiej nagłośniony. Z głośników raz
na jakiś czas było słychać coś przypominającego niestykający gdzieś kabel, co
przy tak cichej muzyce dosyć rzucało się w uszy. Czymś, co trudno mi było pojąć
już podczas ogłaszania line-upu, była za to obecność Planet Of Zeus. Przy wejściu do stoczni jest taki klub Wydział Remontowy. Myślę, że chłopaki pod względem uprawianej stylistyki
(przyciężkiego, siermiężnego, najeżonego czerstwymi gitarowymi solówkami rocka)
odnaleźliby się lepiej raczej tam. Znakomicie zagrali Islet. Jeśli wierzyć organizatorom, nigdy wcześniej mała scena nie
była tak zatłoczona. Jeśli kiedyś Animal Collective braliby po skonsumowaniu
LSD lekcję matematyki u Battles, brzmieliby właśnie jak ta czwórka Brytyjczyków
w B90. Jednak najlepszy koncert dnia zagrał bez wątpienia King Khan i jego The Shrines. Po pierwsze, sam skład towarzyszący
królowi mógłby zagwarantować mnóstwo wrażeń. Muzycznych, jak i wizualnych. Może
bujanie się z gitarami na boczki, wskakiwanie z instrumentami na widownię i stawianie
sobie klawiszy na głowie to efekciarskie sztuczki, ale w kontekście uprawianej
muzyki, czerpiącej pełnymi garściami z najlepszych tradycji chicagowskiego
bluesa, jest jak najbardziej na miejscu. Podobnie jak przebieranki samego
Khana. Dobrze jest oglądać koncert, na którym muzycy bawili się równie
dobrze, co kompletnie wbita w ziemię publiczność. Mimo podeszłego wieku
niektórych grajków, każdy z nich miał minę dziecka wpuszczonego do piaskownicy,
robili też sobie bardzo dziecięce dowcipy, w stylu zawsze śmiesznego
zakładania peleryny na głowę. Po drugie, sam King Khan to ktoś, kogo zwyczajnie
nie da się nie polubić, począwszy od cudownej dyspozycji głosowej, na
rozczulających gadkach kończąc. Jeśli Charles Bradley wskrzeszał wszystko, co
smutne i bolesne w muzyce okołobluesowej, King Khan odkopuje i daje nam w
prezencie wszystko, co najbardziej namiętne, przepełnione miłością do życia.
Świetne zamknięcie bardzo udanego festiwalu.
Mateusz Romanoski
A Austra?
OdpowiedzUsuńKing Khan? show owszem, ale muzycznie prześlizgnęli się
OdpowiedzUsuń