czwartek, 11 września 2014

RECENZJA: Earth - Primitive and Deadly



WYTWÓRNIA: Southern Lord
WYDANE: 2 września 2014

Jeśli miałbym wskazać określenie, które obok hasła „kultowy” jest nadużywane w dyskusjach okołomuzycznych, to z pewnością byłoby to określenie „nowatorski”. W internetowej erze zaniku profesjonalizmu dziennikarskiego nader często dochodzi do pomieszania pojęć: bywa, że epigonów przerabiających cudze pomysły na swą własną modłę nazywa się pionierami, co jest krzywdzące zwłaszcza dla tych, którzy naprawdę przecierali muzyczne szlaki. Za jedną z takich prawdziwie nowatorskich grup może uchodzić zespół Earth. Dopiero jakiś czas temu nadano mu właściwy status legendy, kamienia węgielnego drone metalu. Dość powiedzieć, że wydana w 1991 roku debiutancka epka Earth Extra-Capsular Extraction wyprzedzała swoje czasy nie o kilka, a o kilkanaście lat: dopiero w XXI wieku zjawisko muzyki typu drone zaczęło być szeroko komentowane za sprawą takich kapel jak Sunn O))), Boris, Jesu czy Nadja. Każde kolejne wydawnictwo eksperymentatorów wywodzących się z muzycznej sceny Seattle było pewnym krokiem naprzód. Ta tendencja trwa zresztą do dziś, jeśli nie liczyć kilkuletniej przerwy spowodowanej nałogiem heroinowym, z którym zmagał się Dylan Carlson, głowa całego przedsięwzięcia. Po wznowieniu działalności zespół zaprezentował swe nowe oblicze na płycie Hex: Or Printing in the Infernal Method. Carlson zaczął nieco odważniej inkorporować do muzyki Earth elementy country oraz post-rocka, choć główne założenie pozostało niezmienne: grać wolno, transowo i nie oglądać się na innych. We wrześniu tego roku światło dzienne ujrzała ósma już studyjna płyta zatytułowana Primitive and Deadly, i jak zwykle prezentuje odświeżoną wersję „starego nowego” brzmienia Earth. Ale po kolei.

Zespół zaczyna swój psychodeliczny trip z wysokiego c, atakując słuchacza dramatycznie brzmiącym, stonerowym riffem, wokół którego tradycyjnie zbudowany jest cały, niemal dziewięciominutowy utwór. Gdy gitara przeszła w kulminacyjny moment czegoś na kształt instrumentalnego refrenu, mimowolnie sprawdziłem, czy przypadkiem nie słucham nowego albumu Electric Wizard. Jeśli chodzi o obietnice nagrania płyty cięższej i bardziej rockowej, to można uznać, że Carlson i spółka spełnili ją ze sporą nadwyżką. Prawdziwy cios miał jednak dopiero nadejść, w następnym utworze usłyszymy bowiem wokal i to nie byle kogo, bo samego Marka Lanegana. Ten wywodzący się z grunge'owej formacji Screaming Trees muzyk ma na swoim koncie m.in. wieloletnią współpracę z Queens of the Stone Age, a także bogaty katalog albumów solowych. W kawałku „There Is A Serpent Coming” wciela się w rolę natchnionego proroka, obwieszczającego swe ponure wizje na środku rozległej pustyni . Na tle psychodelicznie sennej aranżacji, charyzmatyczny, ochrypły głos Lanegana nadaje utworowi klimat retro, który zresztą unosi się nad całą płytą. Wystarczy spojrzeć na okładkę, będącą reminiscencją debiutu Black Sabbath oraz całej ówczesnej sceny acid rockowej. Lanegan powróci jeszcze w zamykającym album utworze „Rooks across the gates”. Najdłuższy ze wszystkich, jedenastominutowy „From the Zodiacal Light”został wsparty głosem Rabii Shaheen Qazi z kapeli Rose Windows. Popis wokalistki w parze z drone'owym walcem wypada przyzwoicie, choć pewnie co bardziej niecierpliwi słuchacze będą narzekać na monotonność utworu. „Even Hell Has Its Heroses” to zaś jedna długa gitarowa improwizacja: Carlson po raz kolejny udowadnia, że instrument może posiadać równie mocną siłę narracji, co wokal.

Wygląda na to, że na najnowszej płycie zespół zgrabnie poradził sobie z niebezpieczeństwem popadnięcia w pułapkę nagrania drugi raz tej samej płyty, co grozi zwłaszcza projektom z tak charakterystycznym brzmieniem jak Earth. Zaproszenie do współpracy wokalistów było strzałem w dziesiątkę, kawałki nabrały dzięki temu narratywnego charakteru. Cieszy również nawiązanie do korzeni, zarówno własnych, jak i do psychodelicznego rocka przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I choć homogeniczność materiału może zniechęcić niektórych odbiorców, to wielbiciele drone'u i pustynnego rocka powinni być ukontentowani. Teraz nie pozostaje im nic innego, jak zaparzyć melisę, założyć słuchawki i wyruszyć w kolejną podróż po pustyni.

8

Jakub Gąsiorowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.