Stwierdziliśmy, że rozdrabnianie się na drobne, czyli dzielenie działów na polskie i niepolskie, jest tak mądre, jak fabuły wszystkich tych lecących na komercyjnych stacjach paradokumentów, dlatego Kumulacja będzie od dzisiejszego „odcinka” dzielić się nie na rodzime i zagraniczne zespoły/wydawnictwa, ale na gatunki/wytwórnie i inne takie. I jako że ostatnio Polyvinyl powydawał kilka ciekawszych bardziej i ciekawszych mniej płyt, postanowiliśmy przystanąć, pochylić się, aż w końcu przysiąść przy tych albumach. W drugiej części Kumulacji, zachowując alfabetyczną kolejność, Alvvays, American Football, Owls, Stagnant Pools i The Rentals.
Alvvays - Alvvays
(22 lipca 2014)
O tej płycie trąbiono długo i głośno, a trąbiono tak głośno, że do debiutu Alvvays podchodziłem z takim sceptycyzmem, jak do nauki gry na skrzypcach za małolata. Bo wiecie, jeśli czegoś jest AŻ za dużo, musi się za tym kryć jakiś niecny podstępek i w tym miejscu warto by było zacytować „klasyka” i jego MWA HA HA AH HA HA HA HA po szaleńczym czymś na modłę „wyjścia z szafy”. No ale odejdźmy od wszystkich Rossów i innych takich, bo powinno się skupić na dwójce Kanadyjczyków, niewiele ponad miesiąc temu wydali Alvvays, a pomógł im w tym Chad VanGaalen, który zajął się produkcją płyty.
Tak, przyznaję się bez mydła: trochę się pomyliłem. Ale zaznaczam TROCHĘ, bo choć Alvvays to ładna płyta, mająca kilka naprawdę mocnych szlagierów, to w gruncie rzeczy jest to wydawnictwo dość średnie. Takie na w porządku. Tylko. Ale od początku, bo początek jest tutaj istotny. Przebojowo brzmią „Adult Diversion” i „Archie, Marry Me”, w których mamy trochę westcoastowego dziewczęcego popu spod znaku Best Coast czy innego Cults lub Vivian Girls. Czyli takiego niby lekkiego, ale jednocześnie zadziornego. Pełnego zwiewnych melodii, ale mających jednocześnie swój charakter. Choć o własnym charakterze w przypadku Alvvays ciężko jest mówić, bo o innowacyjności wspomni tylko ten, który nigdy nie słuchał twee, The Smiths czy chociażby C86. Ten drugi utwór leży też blisko twórczości La Sery, taka mała wzmianka. NO ALE. Jest też ładne „Next of Kin”, które melodyjnie kojarzy się z niektórymi kawałkami The Pains of Being Pure at Heart. Którymi? Och, długo by wymieniać, bo oni, choć utalentowani, mają niestety tę tendencję do powtarzania schematów. Ale wracając do Alvvays i ich Alvvays, szczególnie dobrze wypadają te nagrania, w których Molly Rankin nie stara się wyciągać wokali wyżej niż sufit pozwala, zwłaszcza gdy zespół posiłkuje się ze spokojniejszymi melodiami, kładąc nacisk bardziej na swoje balladowe oblicze niż to noise-punkowo-rokędrolowe (chociażby w „Ones Who Love You”, „Dives” czy „Red Planet” - wtedy, od natężenia bólu w uszach, nawet kamień mógłby się zmarszczyć).
Tak, przyznaję się bez mydła: trochę się pomyliłem. Ale zaznaczam TROCHĘ, bo choć Alvvays to ładna płyta, mająca kilka naprawdę mocnych szlagierów, to w gruncie rzeczy jest to wydawnictwo dość średnie. Takie na w porządku. Tylko. Ale od początku, bo początek jest tutaj istotny. Przebojowo brzmią „Adult Diversion” i „Archie, Marry Me”, w których mamy trochę westcoastowego dziewczęcego popu spod znaku Best Coast czy innego Cults lub Vivian Girls. Czyli takiego niby lekkiego, ale jednocześnie zadziornego. Pełnego zwiewnych melodii, ale mających jednocześnie swój charakter. Choć o własnym charakterze w przypadku Alvvays ciężko jest mówić, bo o innowacyjności wspomni tylko ten, który nigdy nie słuchał twee, The Smiths czy chociażby C86. Ten drugi utwór leży też blisko twórczości La Sery, taka mała wzmianka. NO ALE. Jest też ładne „Next of Kin”, które melodyjnie kojarzy się z niektórymi kawałkami The Pains of Being Pure at Heart. Którymi? Och, długo by wymieniać, bo oni, choć utalentowani, mają niestety tę tendencję do powtarzania schematów. Ale wracając do Alvvays i ich Alvvays, szczególnie dobrze wypadają te nagrania, w których Molly Rankin nie stara się wyciągać wokali wyżej niż sufit pozwala, zwłaszcza gdy zespół posiłkuje się ze spokojniejszymi melodiami, kładąc nacisk bardziej na swoje balladowe oblicze niż to noise-punkowo-rokędrolowe (chociażby w „Ones Who Love You”, „Dives” czy „Red Planet” - wtedy, od natężenia bólu w uszach, nawet kamień mógłby się zmarszczyć).
No i na czym stanęło? Ano na tym, że Alvvays to zespół, który bez wątpienia potrafi pisać ładne piosenki, ale jednocześnie nie wyróżnia się niczym spośród wielu innych składów. Zabrakło tego wymownego tego czegoś. Tego, co przyciągnęłoby uwagę, przynajmniej moją, na dłużej. Bo Alvvays to płyta na jeden czy dwa razy. Nic więcej, a szkoda.
***
American Football - American Football
(20 maja 2014)
***
Dla fana prawdziwego futbolu, ten amerykański jest dość drętwy, śmieszny, niesmaczny, głupi i bezsensowny. Kilku koksów biega po boisku pełnym irracjonalnych linii i skacze na siebie co chwila. Tak, liczy się tylko soccer. Ale jeśli z płaszczyzny sportowej przejdziemy do tej muzycznej, wszystko zmienia się diametralnie. American Football powstali w 1997 roku, w 1999 wydali swój pierwszy i jedyny (jak dotąd) długograj o wdzięcznym tytule American Football. W 2000 się rozpadli i znowu zaczęli działać dopiero w bieżącym. Tak w telegraficznym skrócie. Aha, zapomniałbym. W tym także roku (2014) Polyvinyl przygotowało American Football w wersji deluxe. Fani się cieszą, zacierają łapki i grożą nimi jednocześnie tym, którzy tej formacji Mike'a Kinselli nie znali. A jest się czego wstydzić.
Reedytowaną płytę można określić po prostu banalnym słowem klasyk. Można rzucić też jeszcze bardziej prostym greatest hits i każde będzie właściwe. Słuchając tych dziewięciu w oryginale, a dziewiętnastu, jeśli dodamy bonusowe wersje live z występów z lat 1997-1999 (demówki, nagrania z prób i koncertówki) piosenek, ma się przekonanie, że te nagrania to nasi najlepsi przyjaciele. Bo tak właśnie powinny brzmieć prawdziwe utwory emo/mathrockowe. Za bardzo American Football nie różnią się od Owls (patrzcie poniżej), a to za sprawą wspomnianego wyżej Kinselli, który od lat gra to, co mu w duszyśpiewa jęczy w najlepsze. A zaczyna się od mocnego, acz spokojnego „Never Meant” i melancholijnego „The Summer Ends”, trwa w najlepsze przez instrumentalne „You know I Should Be Leaving Soon” i rozmarzone „But the Regrets Are Killing Me”, aż po piękne i mogące być określane jako highlight American Football „I'll See You When We're Both Not So Emotional” czy obudowanym na postrockowych akordach „Stay Home”. Ta płyta to klasyk w pełnym znaczeniu tego słowa, a decyzja o dodaniu utworów lajw, demówek i wyrywków z prób, była dobrym posunięciem. Dzięki temu American Football Deluxe dopełnia obraz działalności zespołu w sposób jeszcze bardziej dobitny. Fajnie, że wznowiono to kultowe wydawnictwo. Było tego warte.
Reedytowaną płytę można określić po prostu banalnym słowem klasyk. Można rzucić też jeszcze bardziej prostym greatest hits i każde będzie właściwe. Słuchając tych dziewięciu w oryginale, a dziewiętnastu, jeśli dodamy bonusowe wersje live z występów z lat 1997-1999 (demówki, nagrania z prób i koncertówki) piosenek, ma się przekonanie, że te nagrania to nasi najlepsi przyjaciele. Bo tak właśnie powinny brzmieć prawdziwe utwory emo/mathrockowe. Za bardzo American Football nie różnią się od Owls (patrzcie poniżej), a to za sprawą wspomnianego wyżej Kinselli, który od lat gra to, co mu w duszy
***
Owls - Two
Sam tytuł w przypadku albumu Owls mówi sporo. Two, jak wskazuje nazwa, to dopiero drugie wydawnictwo w dyskografii zespołu napędzanego przez braci Kinsella. I właśnie Tim i Mike, a raczej ich obecność, powinna wyjaśnić nieznającym tematu zawartość albumu. Owls powrócili po, ho ho ho, trzynastu latach milczenia (tego projektu, bo nie w ogóle), a wrócili w stylu, jakiego należało od nich wymagać. Najtisowe emo w ostatnim czasie jest bardzo modne, a Owls - choć modni jakoś spektakularnie nigdy nie byli - w 2014 roku wypadają o dwa nieba lepiej niż niektórzy debiutanci czy ci rozchwytywani. A dlaczego? Ano dlatego, że zespół z Chicago naprawdę zanurza się w tym truemolatdziewięćdziesiątych, które opływało w mathrockowe perkusje, zrezygnowane i kakofoniczne wokale oraz pojękujące, popiskujące gitary. Two, choć na pierwszy rzut oka tak nie brzmi, w rzeczywistości jest w pełni przebojową płytą. No bo ileż tu hitów! Jest „Why Oh Why” z chwytliwymi riffami i mathrockowym rytmem, jest gitara wyrwana niemal z Fugazi w otwierającym całość „Four Works Of Art”, są też takie cymesy jak instrumentalne i arcyciekawe „This Must Be How” i wypełnione ironią „Ancient Stars Seed” (We’ve never had nice stuff, we’ve never owned a nice thing / And we’ve never really even been friends with anyone with nice stuff). Nie wypada nie wspomnieć o chaotycznym, naszpikowanym EMOcjami, podzielonym na dwa tematy utworze „It Collects Itself” (pierwsza część uderza w stronę waszyngtońskiego emo, druga wybrzmiewa rozdygotanym, psychodeliczno-kakofonicznym post-punkiem ze skowyczącymi gitarami). Na takie rozstrojone gitary, pulsujący w każdej sekundzie płyty rytm, zabawy wokalem w raz głośno/raz cicho i nieokiełznaną perkusję można było czekać trzynaście lat. Dobrze by jednak było, żeby na płytę Owls numer trzy, nie trzeba było wyczekiwać tyle samo.
Nie wiem, jak ten album został przyjęty przez rodzimych krytyków i ekspertów (ekspertów też), ale wiem, że gdyby w Kumulacji bawiono się w końcowe oceny, pod ostatnią kropką widniałaby cyferka SIEDEM.
Nie wiem, jak ten album został przyjęty przez rodzimych krytyków i ekspertów (ekspertów też), ale wiem, że gdyby w Kumulacji bawiono się w końcowe oceny, pod ostatnią kropką widniałaby cyferka SIEDEM.
***
Stagnant Pools - Geist
(10 czerwca 2014)
Rodzinnych składów ciąg dalszy, tym razem bracia Doug i Brian Enas oraz ich druga płyta, Geist. Wszędzie mówią: Temporary Room było głośne. Bo było. Wszędzie też dodają: Geist jest głośniejsze. Bo jest. I dobrze, bo jeśli raz coś załapało, po co to zmieniać? A że tu i ówdzie bracia z Indiany podkręcili to i tamto, jeszcze lepiej. Stagnant Pools są często porównywani do My Bloody Valentine i coś w tym jest. Żeby skrócić ciąg zastanowień, spieszę z odpowiedzią: to te gitary, to zamiłowanie do shoegaze'u, ten psychodeliczny duch unoszący się nad nagraniami. Ale żeby nie było tak kolorowo, to też kapkę monotonna płyta. Momentami taka sieka pełna sprzęgów i przesterów, której, choć słucha się miło, w pewnym momencie po prostu męczy. Ale że napisałem w pewnym momencie, to można Geist trochę posłuchać, prawda? Mocna jest przede wszystkim czołówka płyty. „You Whir”, „To Begin” i tytułowy „Geist” miażdżą, pod warunkiem, że puszcza się je albo na dobrych słuchawkach. I głośno. Potem przychodzi zadyszka nijakością, bo takie „Intentions”, „Filed Down” i „Ever So” Stagnant Pools mogli sobie darować. Z kolei dobrze wypada też „His Head Was Warm”, które brzmi jak pijane Slowdive z czasów debiutu, a „Dots and Lines” to naprawdę ciekawy utwór, w którym wszystko psuje niepasujący do niczego wokal. Właśnie wokale są największą bolączką Geist. Bo choć ciężkie, takie wisielcze i charakterystyczne dla Stagnant Pools, to po jakimś czasie zaczynają drażnić i męczyć. O. Znaleźliśmy psa pogrzebanego. Drugi długograj BRACI braci mógłby, ba, powinien być nieco krótszy. Wtedy nie miałbym takich zastrzeżeń. I chyba nie tylko ja, przyzna ktoś?
***
The Rentals - Lost in Alphaville
(25 sierpnia 2014)
Piotr Strzemieczny
(25 sierpnia 2014)
Chociaż Return of the Rentals już było, i to na dodatek w odległym 1995 roku, czyli w czasach, kiedy internetu w Polsce jeszcze nie było, Unii Europejskiej w Polsce nie było i chyba nawet takich gównianych artystów (jak dziś) w Polsce nie było, to fajnie, że można w końcu powiedzieć: The Rentals wrócili! Bo że wrócili, nie ulega wątpliwości. O epkach nie wspominajmy, skupmy się na tej przerwie między Seven More Minutes a Lost in Alphaville, bo ta jest/była dość imponująca. Ale żeby nie przedłużać. Były basista Weezer znowu zebrał swoich kumpli i jeszcze kilku innych nowych muzyków i zdecydował się nagrać trzeci w historii Rentals album. Efekt? Lost in Alphaville daleko do czołówek, nawet w niezalowych podsumowaniach, ale to bodaj najlepsza płyta, jaką z tym zespołem wydał Matt Sharp. A to oznacza sporo. Zresztą warto zwrócić uwagę na to, co w Rentals znane jest od dawna - zamiłowanie do potężnych gitar i dużych hooków. Na tym utrzymywał się debiut, to samo można było usłyszeć na Seven More Minutes. Nie brakuje tu również eksperymentatorskiego zacięcia Sharpa („The Future”), stadionowego feelingu (otwierające „It's Time to Come Home”), shoegaze'owych zamiłowań do rozmytych gitar i eterycznych chórków („Sturdust”) , a i znalazło się miejsce dla niemal powerpopowego indie rocka („Song of Remembering”). Rentals zrobili to samo, co udało się Owls. Powrócili w dobrym stylu po latach bez długograja. A ludzie z Polyvinyl mogą sobie przypiąć do klap marynarek tarczę z herbem Godryka Gryffindora, bo mogą być z siebie dumni za te ostatnie rzuty wydawnicze.
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.