środa, 16 lipca 2014

RECENZJA: Liars - Mess


WYTWÓRNIA: Mute / Mystic Production
WYDANE: 7 kwietnia 2014

Kiedy dwa lata temu Liars wydawali WIXIW, zdziwieniom i różnego rodzaju szokom nie było końca. Minęły wspomniane dwa lata i ekipa Angusa Andrewa powróciła z jeszcze bardziej poplątanym, jeszcze bardziej elektronicznym i niesamowicie hermetycznym wydawnictwem. Tak, Mess to już teraz kandydat do rocznego pudła najlepszych płyt 2014. Jednym zdaniem: jest wixa.

Od dawna są uważani za zespół, który kombinuje, gwiazdorzy (na przykład podczas koncertu w Jazzgocie dobrze by im zrobiło zjedzenie snickersa, choć dobry to był gig), swoje albumy kąpie w najpopularniejszych w danym okresie gatunkach. A mimo to Liars zawsze stają na wysokości zadania, na każdym kroku zaskakując słuchaczy. Cóż, nazwa w końcu do czegoś zobowiązuje, nespa? Jednak gdyby ktoś przegapił bardzo dobrą promocję, nie słuchał jeszcze płyty i wahał się nad odpaleniem Mess, jako pierwszy krok ku poznaniu nowej twarzy Liars, powinien włączyć YouTube i sprawdzić singlowy „Mess on a Mission”, z uwzględnieniem wersji z teledyskiem. Zarówno utwór, jak i sam klip, to idealna laurka tego, co znajdziemy na siódmym albumie Amerykanów. A znajdziemy prawdziwe przeciwieństwo WIXIW.

Bo WIXIW, choć było wydawnictwem bardzo dobrym, to zanurzało się w znane Liarsom mroczne odmęty, skrzyżowane tym razem z Radioheadową, smętną stylistyką, IDM i elektronicznymi zapędami Thoma Yorke'a. Mess natomiast jawi się jako całonocna impreza, opływająca w morzu piguł i innych używek. Taki rave pełną gębą, kolorowy jak sławetna włóczka wtapiana do limitowanych winyli, mroczna niemal tak, jak oprawcy Angusa i drużyny w klipie do „Mess on a Mission”. 

Jak zwykle w przypadku nagrań Liars, ogromnym atutem jest wokal Angusa. W większości kawałków ciężki, wlekący się niemal po ziemi, poniewierający słuchaczy, by w odpowiednich momentach (chociażby refren „Mess on a Mission” czy „Perpetual Village”) wystrzelić falsetem - albo w wersji przebojowej (pierwszy utwór), albo w mocno hipnotyzującej (drugi). Ten chropowaty i nosowy wokal natomiast znakomicie sprawdza się w okraszonym wisielczymi syntezatorami „Vox Tunde D.E.D”, gdzie na wysokości refrenu i w końcówce (od Don't you listen to your heart?) odcina się od tego nieco industrialnego electro, przechodząc w rave'owy i taneczny wygrzew z energiczną i szybką perkusją. Klasa sama w sobie, tak samo zresztą, jak otwierające całe wydawnictwo „Mask Maker”. Z jednej strony jest to utwór niesamowicie odrażający, mroczny i ciężki, z drugiej - niesamowicie chwytliwy i chaotyczny, taki typowy banger z popiskującymi syntezatorami i ciężkim basem. Tempa nie zwalnia „I'm No Gold” (falset wymiata), by po chwili Liars przygnietli słuchaczy masywnym „Pro Anti Anti” i rozbujali taneczną petardą pod postacią singla. House'em powiewa w „Dress Walker”, które - wydaje się - pozostało zawieszone pomiędzy bardzo powściągliwym i thrillerowym WIXIW a stylem Mess. I na koniec dwie semi-suity, nawiązujące trochę do WIXIW, a trochę do Sisterworld. Przez szesnaście minut Liars płyną po spokojnych wodach ambientu, odcinając się w ten sposób od chaotycznego i niemal agresywnego początku (i środka) albumu i sugerując, jakoby miała nadejść niedługo ósma część przygód Angusa, Aarona i Juliana.

Słabe momenty? Głównie „Can't Hear Well”, w którym na dobrą sprawę dzieje się tyle, co w programach publicystycznych w TVPInfo. Z drugiej strony może to być chwila na złapanie oddechu przed „Mess on a Mission” (nie bez powodu zostało wybrane na kawałek promujący Mess). Bez zachwytu wypada też „Darkslide”, który można traktować jako typowy instrumentalny wypełniacz płytowego czasu. Ale te chwile zwątpienia można Liarsom wybaczyć, zwłaszcza gdy pozostała część materiału wciąga tak bardzo, jak bookletowy wiatrak pochłonął włóczkę. 

8.5

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: Liars - WIXIW, Mute 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.