sobota, 26 lipca 2014

RECENZJA: George Dorn Screams - Ostatni dzień



WYTWÓRNIA: wydawnictwo własne
WYDANE: 24 stycznia 2014


Nie oszukujmy się, ta płyta mogłaby wylądować na półce randomowego fana Edyty Bartosiewicz, Anity Lipnickiej, Marii Peszek, Eweliny Lisowskiej, Myslovitz, Pustek i innych złych rzeczy, które powstały w Polsce, a które są tak rozchwytywane. George Dorn Screams brodzą w mieliźnie taniej muzyki rozrywkowej, która w swoich ambicjach miałaby zahaczać o rejony tego ambitnego niezalu. I robią to w znakomitym stylu!

Nie oszukujmy się, od otwierającego Ostatni dzień utworu „Sam pośród miasta”, aż do „8 dnia tygodnia” lub „Pętli” nie da się wyłapać zauważalnych różnic. Melodie są miałkie, zagrane (a wcześniej napisane) na jedno - dość toporne - kopyto, a o tekstach można powiedzieć, że nie byłoby różnicy, gdyby napisała je Grochola i dała do którejś ze swoich miernych książek. Różnicy w sumie nie ma, bo są autorstwa poetki. 

Muzyka? „Koniec nocy” to jakieś srogie Hariasen - ten sam obgryziony emopazur, co na wielkich przebojach z Nesairah. Tekstowo chyba zresztą też: W ręku tulipan błyska jak flesz/Płoną policzki, serce i krew. Wciąż mam nadzieję, że spadnie deszcz/Wojnę - jak pokój - trudno jest znieść. Dziwne uczucie chodzi mi po głowie, że w przestępstwo mogło być zamieszane tekstowo i liryki Briana Molko z ostatnich płyt. Zwróćmy zresztą uwagę na ten schemat: flesz - krew - deszcz - znieść. Naprawdę? To tylko przykład, pierwszy lepszy z tych sześciu kawałków. Oczywiście - są lepsze i gorsze momenty, ale „Koniec nocy” to taki filar reprezentatywny całej płyty. Inny dowód? Wyludnia - szarości - południa - mdłości. Ech, doprawdy, czasy wysublimowanych tekstów spod znaku Negatywu czy Much powinny pójść w zapomnienie.

I tu jest taki problem. Bo GDS prawdopodobnie chcieli, żeby to była dynamiczna, mocna i wypełniona charyzmą płyta. Błąd. Ostatni dzień nie ma jakichkolwiek nadziei na to, aby spełnić którykolwiek z wymienionych punktów. To album nijaki, wypełniony melodiami wyciętymi z jakiegokolwiek alternatywnego radia, które chce puszczać alternatywną muzykę przeciętnemu słuchaczowi... radia. Tak własnie można opisać to wydawnictwo i równie dobrze można zakończyć tę analizę. Jest po prostu kiepsko, bez zagłębiania się, bez rozmyślania nad tym, co chciał(a) powiedzieć autor(ka), czego słuchali muzycy przed nagrywaniem płyty, dlaczego cały czas brodzimy w kałuży, myśląc jednocześnie, że to jakiś ocean płodności kompozycyjnej i pomysłowej. No nie. Po prostu nie. 

Pozytywy? Prawie. Dobrym pomysłem była forma wydania - z tymi kartami udającymi Polaroidy. Szkoda tylko, że już same teksty zostały napisane czcionką z tych memów, które można znaleźć w grafikach google (wiecie: smutno mi, napiszę, jakie życie jest dołujące; nikt mnie nie rozumie, więc muszę się ciąć; ostatni promyk dzisiejszego słońca jest niczym, w porównaniu z ostatnią iskierką wczorajszego życia - i tak dalej, i tak dalej. Nudy), a z samych zdjęć najfajniejszy jest kot, chociaż do Maru to mu daleko.  

Gdzieś wyczytałem, że Ostatni dzień nawiązuje do najlepszych nagrań George Dorn Screams. Że to materiał-laurka dla tego składu i z gracją nawiązuje do Snow Lovers Are Dancing. Ludzie obudźcie się, jaka zdesperowana romantyczna nastolatka potrzebuje do szczęścia takiej muzyki? Szanujmy się w końcu i przestańmy sprzedawać coś, czego nie dałoby się opchnąć na Karcelaku, a do którego wydania swoje ręce dołożyło miasto Bydgoszcz. Krzywdząco? Prawdziwie. 

2

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.