Relacja z koncertów Cult of Luna i God Seed w stołecznej Proximie.
Ustawiłem się z moim wieloletnim kolegą na peronie metra Pole
Mokotowskie. Obaj byliśmy na koncercie Cult of Luna sześć lat temu w
warszawskiej Progresji. Do tej pory jestem pod ogromnym wrażeniem
tamtego występu. Członkowie zespołu wyglądali na deskach Progresji
niczym maruderzy z jakiegoś rozbitego oddziału. Dzierżąc swój podarty,
osmolony proporzec, wyłonili się z mgły. W muzyce Szwedów jest tak
potężny ładunek oniryzmu, że nawet maszyna do dymu była na miejscu i nie
wniosła grama kabotyństwa do tamtego występu.
Spacer po
Polach Mokotowskich zakończyliśmy u bram Proximy. Pogadaliśmy chwilę
przed klubem i wkroczyliśmy do środka. Jako support miał zagrać God
Seed, kapela założona przez dwóch typów z ikonicznego dla black metalu Gorgoroth. Wszystko było na miejscu. Fajne aranże, wokalista z pokaźną
skalą głosu i corpsepaintem na facjacie. Podobało mi się, że korzystał z
bardzo pierwotnej energii. Mocno zależało mu na wywołaniu poczucia
grozy. Czuć było, że to spuścizna skandynawskiej szkoły. Wszystko było
ok do momentu, kiedy wokalista nie pyrgnął basisty, który przez przypadek
wszedł mu w drogę. Odgonił go jak psa. Zamaszysty gest sfrustrowanego
wąsa w podkoszulku poplamionym musztardą i tłuszczem od kiełbasy. Jest
pewna rzecz, której kompletnie nie jestem w stanie zdzierżyć. Nie znoszę
choroby, na którą choruje wiele tzw. ikon metalu. Megalomania - rzecz
prawie niezauważalna na scenie punkowej. Przeanalizujmy tę kwestię bez
zbędnej czołobitności. Uważacie, że Ghaal ma prawo do pomiatania
muzykami ze swojej nowej kapeli? Jego przeszłość daje mu na to glejt?
Czy tworzy muzykę God Seed? Jest odpowiedzialny za teksty i wokal.
Wspaniale, że jest twarzą kapeli, ale muzycy, którzy z nim występują, to
nie muzycy sesyjni (a nawet jeżeli by nimi byli, to też należy im się
szacunek). Żałosne jest to pionowe wywindowanie, jest dla mnie synonimem
słomy w szeroko pojętym świecie kultury. Darowałem sobie oglądanie tego
ego tripa i poszedłem napić się piwa ze starym znajomym spotkanym pod
sceną.
W 2008 Cult of Luna zawiesiło wysoko poprzeczkę
swoim występem. Miałem spore oczekiwania. Nie zawiodłem się. Set był
skomponowany w większości z kawałków z Vertikal. Nie było w tym
nic dziwnego, w końcu to trasa promująca nowe wydawnictwo. Wróćmy jednak
do setu. Znalazł się tam "Dim", utwór z mojego ulubionego albumu COL, a
także "Dark City Dead Man" (również z Somewhere Along The Highway).
Pierwszy to ciepły, przyjemny kawałek, kojarzący mi się z bardzo dobrymi
czasami, które podobnie jak ten numer gwałtownie i ciężko się
skończyły. Drugi to rzewny, opowiadający o wielkomiejskiej alienacji
skowyt. Celowo wspominam o tym albumie, bo na nim słychać było delikatne
tendencje do korzystania z syntezatorów. Eternal Kingdom to płyta, która mi osobiście nie siadła. Brak w niej wyżej wspomnianych akcentów. Koniec końców to studium schizofrenii. Vertikal
jest albumem, na którym syntezatory pełnią jeszcze większą rolę. Tym
samym zespół pogłębia swoje nietuzinkowe przestrzenie i zbliża się do
takich składów jak np. Coil. Wszystkim ludziom, którzy nie doceniają COL, pragnę przekazać jedno: to nie jest kolejny cheesy postrockowy skład.
Kolejny generic band, za którym nie stoi żadna treść. Cult of Luna to
żywy pomost między wybitnymi dźwiękami wszystkich najważniejszych fal
ubiegłego stulecia. Nie ma w tym stwierdzeniu krztyny buńczuczności. Bez
uciekania się do przemocy symbolicznej, ten zespół ukazuje naszą
rezerwę, chłód, wyobcowanie i tęsknotę. Jest soundtrackiem do tych
ciemnych pokojów w których zamykamy się, żyjąc w miastach północy.
Grzegorz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.