czwartek, 1 maja 2014

RELACJA: Cult of Luna i God Seed w Proximie


Relacja z koncertów Cult of Luna i God Seed w stołecznej Proximie. 

Ustawiłem się z moim wieloletnim kolegą na peronie metra Pole Mokotowskie. Obaj byliśmy na koncercie Cult of Luna sześć lat temu w warszawskiej Progresji. Do tej pory jestem pod ogromnym wrażeniem tamtego występu. Członkowie zespołu wyglądali na deskach Progresji niczym maruderzy z jakiegoś rozbitego oddziału. Dzierżąc swój podarty, osmolony proporzec, wyłonili się z mgły. W muzyce Szwedów jest tak potężny ładunek oniryzmu, że nawet maszyna do dymu była na miejscu i nie wniosła grama kabotyństwa do tamtego występu.

Spacer po Polach Mokotowskich zakończyliśmy u bram Proximy. Pogadaliśmy chwilę przed klubem i wkroczyliśmy do środka. Jako support miał zagrać God Seed, kapela założona przez dwóch typów z ikonicznego dla black metalu Gorgoroth. Wszystko było na miejscu. Fajne aranże, wokalista z pokaźną skalą głosu i corpsepaintem na facjacie. Podobało mi się, że korzystał z bardzo pierwotnej energii. Mocno zależało mu na wywołaniu poczucia grozy. Czuć było, że to spuścizna skandynawskiej szkoły. Wszystko było ok do momentu, kiedy wokalista nie pyrgnął basisty, który przez przypadek wszedł mu w drogę. Odgonił go jak psa. Zamaszysty gest sfrustrowanego wąsa w podkoszulku poplamionym musztardą i tłuszczem od kiełbasy. Jest pewna rzecz, której kompletnie nie jestem w stanie zdzierżyć. Nie znoszę choroby, na którą choruje wiele tzw. ikon metalu. Megalomania - rzecz prawie niezauważalna na scenie punkowej. Przeanalizujmy tę kwestię bez zbędnej czołobitności. Uważacie, że Ghaal ma prawo do pomiatania muzykami ze swojej nowej kapeli? Jego przeszłość daje mu na to glejt? Czy tworzy muzykę God Seed? Jest odpowiedzialny za teksty i wokal. Wspaniale, że jest twarzą kapeli, ale muzycy, którzy z nim występują, to nie muzycy sesyjni (a nawet jeżeli by nimi byli, to też należy im się szacunek). Żałosne jest to pionowe wywindowanie, jest dla mnie synonimem słomy w szeroko pojętym świecie kultury. Darowałem sobie oglądanie tego ego tripa i poszedłem napić się piwa ze starym znajomym spotkanym pod sceną. 

W 2008 Cult of Luna zawiesiło wysoko poprzeczkę swoim występem. Miałem spore oczekiwania. Nie zawiodłem się. Set był skomponowany w większości z kawałków z Vertikal. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu to trasa promująca nowe wydawnictwo. Wróćmy jednak do setu. Znalazł się tam "Dim", utwór z mojego ulubionego albumu COL, a także "Dark City Dead Man" (również z Somewhere Along The Highway). Pierwszy to ciepły, przyjemny kawałek, kojarzący mi się z bardzo dobrymi czasami, które podobnie jak ten numer gwałtownie i ciężko się skończyły. Drugi to rzewny, opowiadający o wielkomiejskiej alienacji skowyt. Celowo wspominam o tym albumie, bo na nim słychać było delikatne tendencje do korzystania z syntezatorów. Eternal Kingdom to płyta, która mi osobiście nie siadła. Brak w niej wyżej wspomnianych akcentów. Koniec końców to studium schizofrenii. Vertikal jest albumem, na którym syntezatory pełnią jeszcze większą rolę. Tym samym zespół pogłębia swoje nietuzinkowe przestrzenie i zbliża się do takich składów jak np. Coil. Wszystkim ludziom, którzy nie doceniają COL,  pragnę przekazać jedno: to nie jest kolejny cheesy postrockowy skład. Kolejny generic band, za którym nie stoi żadna treść. Cult of Luna to żywy pomost między wybitnymi dźwiękami wszystkich najważniejszych fal ubiegłego stulecia. Nie ma w tym stwierdzeniu krztyny buńczuczności. Bez uciekania się do przemocy symbolicznej, ten zespół ukazuje naszą rezerwę, chłód, wyobcowanie i tęsknotę. Jest soundtrackiem do tych ciemnych pokojów w których zamykamy się, żyjąc w miastach północy.

Grzegorz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.