Relacja z warszawskiego koncertu Cut Copy w Basenie.
Jak to z koncertami zespołów z antypodów bywa – jak
przyjadą, to (przeważnie) jest wielkie święto. A każda wizyta w Europie wiąże
się z intensywną trasą koncertową. Nie inaczej było w przypadku Cut Copy, na
którego występ wielu czekało od bardzo dawna. Ostatnio zespół pojawił się na
festiwalu Open'er w 2011 roku. Przeżyć nie mogłem, kiedy po krótkiej drzemce w
namiocie zorientowałem się, że wcale taka krótka nie była, a występ Australijczyków
przeszedł mi koło nosa. Kiedy więc na mapie trasy planowanej przez zespół
pojawiła się Warszawa, wiedziałem, że nie może mnie tam zabraknąć.
Zanim jednak w klubie Basen ostatecznie zapanował
australijski szał, o dobry humor gęstniejącego tłumu zadbał sprawdzony i jak
zwykle niezawodny duet Novika + Lex. Tłum pod sceną gęstniał ze zdwojoną mocą i
myślę, że poza samym zespołem, duży udział miała w tym promocja biletowa
ogłoszona przez organizatorów. Takie inicjatywy zasługują na pochwałę – każdy
mógł wziąć ze sobą jeszcze jedną osobę. Gwiazdy wieczoru pojawiły się na scenie
niemal z zegarmistrzowską precyzją.
Koncert rozpoczął się pochodzącym z najnowszego albumu
utworem „We are Explorers”. Wszystko szło idealnie, pod sceną impreza wyglądała
iście szampańsko, aż tu nagle... problemy techniczne. Trudno chyba szukać
winnych, bo sam zespół stwierdził, że to złośliwość rzeczy martwych i...
zniknął ze sceny na dobre 5 minut. Kto chciał, ten szybko skoczył uzupełnić
stan płynów w organizmie, ci przy barierkach wytrwale utrzymywali swoje miejsca,
a koncert po chwili rozpoczął się na nowo. Zespół przeplatał kawałki z albumu Free
Your Mind najbardziej skocznymi kawałkami z poprzednich płyt. Wokal może
nieco odbiegał od wersji studyjnej, ale taki właśnie jest urok koncertów.
Niedostatki rekompensowały świetne wizualizacje, w które wpasowywali się
skaczący na scenie muzycy. Regularna część występu zakończyła się utworem
„Lights and Music” - i zgodnie z tytułem został zaprezentowany. Australijczycy
zeszli ze sceny, ale publika nie zamierzała odpuścić i domagała się bisu. Tak
długiego oczekiwania, podsycanego nieustannymi oklaskami, tupaniem, krzykami
nie widziałem już dawno. Zespół nie pozostał więc dłużny i zagrał największy
chyba hit, dzięki któremu w dużej mierze są dziś w tym miejscu swojej kariery –
tak chodziło o „Need You Now”. Wszyscy złapali osobę, z którą przyszli na
koncert i mniej lub bardziej przytuleni wytrwali tak do końca utworu.
Afterparty, choć już w nieco mniej licznym gronie,
zapewnił duet Last Robots. I nie zawiódł. Kto nie został do końca – niech
żałuje, bo impreza dalej trwała w najlepsze.
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.