wtorek, 29 kwietnia 2014

RECENZJA: Lil Ironies - Lil Ironies



WYTWÓRNIA: wydanie własne
WYDANE: 3 marca 2014 

Lil Ironies w ciekawy sposób łączą ze sobą przeróżne style. Mamy tu nerwową, drum'n'bassową perkusję (ukłony w kierunku niesamowitego perkusisty - Sagana), niepokorny, wielowymiarowy głos Kinty, żywy kontrabas, klimatyczne klawisze (najlepiej słyszalne w "Let's Pretend") oraz cała gama syntetycznych dźwięków. Często brzmią surowo, minimalistycznie, bez zbędnych ozdobników. Lil Ironies to ich debiutancka płyta.

Album otwiera energiczny "New Energy", z dudniącym, niczym ulewny deszcz, połamanym beatem doprawionym ciepłym, idealnie dopełniającym całości, głębokim basem. Zaraz za nim "No One Knows Where" bombarduje nas jeszcze szybszą perkusją w tempie karabinu maszynowego. Dość minimalistyczny utwór, skupiony wokół już wspomnianego beatu.

"Frozen Rose" to bardzo mroczny i niepokojący utwór. Tym razem delikatne wcielenie Kinty uzupełnia jedynie kontrabas i syntetyczne brzmienie hałasu, które wcina się gdzieniegdzie zastępując, niedającą o sobie zapomnieć perkusję. Uwielbiam, zwłaszcza na początku, ten głęboki, przejmujący i przede wszystkim żywy bass. Klimat tego utworu świetnie podbija okładka albumu.

Jeden z moich ulubionych to "Fuzzy Images". Jeszcze bardziej zwariowany, połamany rytm, powodujący niekontrolowane ruchy całego ciała. Trochę brak mi bardziej wyrazistego bassu, ale to jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić. Przy pierwszym odsłuchu przywołał mi w pamięci stare dobre Kosheen.

Wiem, że się powtarzam, ale może wybaczycie mi to słodzenie, bo trzeci mój ulubiony to "Don't Stop" z niesamowicie szybką perkusją (po raz kolejny podziwiam Sagana), która niczym pociąg TGV dosłownie przelatuje przez cały utwór. Całość uzupełniona genialnym saksofonem Mateusza Franczaka z HOW HOW (prywata numer 1), który pojawił się tu gościnnie.

Lil Ironies czasem ocierają się o mroczniejsze rejony elektroniki, oscylując na granicy dubstepu i trip hopu. "Hear Me Sayin" jest właśnie tego przykładem. Początek brzmi niczym Massive Attack. Zaś głos Kinty bardzo mi tu przypomina Kasię Bartczak z Little White Lies (prywata numer 2). W zasadzie stylistycznie Lil Ironies trochę zbliża się do twórczości LWL.

Jednym zdaniem, debiut Lil Ironies to fajna płyta. Plusy to nieoczywiste wykorzystanie żywych instrumentów, mistrzowska perkusja i za każdym razem inaczej brzmiący głos wokalistki.

7

Agnieszka Strzemieczna


Polecamy lekturę:
CZYNNIKI PIERWSZE: Lil Ironies - Lil Ironies

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.