piątek, 7 marca 2014

RECENZJA: Metronomy - Love Letters





WYDAWCA: Because Music/Warner Music poland/Parlophone
WYDANE: 10 marca 2014

Za nami już walentynki – święto, które swoją powagą i wzniosłością bawi nie mniej niż kolejne wybory Miss Polonia. Wymyślili sobie dzień na okazywanie miłości – jakby na co dzień brakowało pretekstów, by ją celebrować. Metronomy pokazuje, że każdy dzień jest dobry na listy miłosne. I wysyła nam swoje Love Letters na początku marca. Pierwsze wrażenie, jakie pojawia się już po kilku sekundach nagrania to świeżość, wczesnowiosenna, bezpretensjonalna świeżość i kompletna odmiana. To zupełnie inny zespół od tego wypuszczającego z lekką dozą nieśmiałości Nights Out mniej więcej w końcówce letniego przesilenia 2008. I chociaż, co do zasady, zespół jako taki, funkcjonujący nie tylko na płaszczyźnie koncertowej, ale też studyjno–kompozycyjnej, powstał dopiero podczas prac nad albumem English Riviera. To metamorfoza, stopniowa ewolucja w kierunku bardziej wysublimowanych brzmień i tak jest bardzo zauważalna. OK, umówmy się, Love Letters nie jest może opus magnum Brytyjczyków, ale ukazuje bardzo ciekawą tendencję, która pozwoli zespołowi w niedalekiej przyszłości zapisać się w pamięci słuchaczy znacznie głębiej niż tylko na okres letnich festiwali.

Całe halo wokół czwartego długograja Metronomy zaczęło się podobnie - jak w wielu w ostatnim czasie przypadkach. Krótki, chwytliwy loop w towarzystwie graficznej zajawki i już mamy temat do ploteczek. Potem singiel, w którym dziwnym trafem znalazła się znajoma zajawka ze strony zespołu, bla, bla, bla – tak, to już znamy. Pomijając więc wszystkie marketingowe podchody, ugryźmy sam materiał, bo ten powinien, jak mówią niektórzy, obronić się sam.

Love Letters to zupełnie nowa jakość w brzmieniu zespołu. Na pierwszy ogień, długo przed premierą albumu, poszło singlowe „I'm Aquarius”, świetnie korespondujące ze „starym” Metronomy. Całe szczęście, że Joe ostatecznie, mimo wielkich wątpliwości, postanowił zostawić ten kawałek wśród albumowego materiału. Nie gorzej prezentuje się rozpoczynające płytę „The Upsetter” z genialną partią, w której zostajemy sam na sam z cholernie dobrą gitarą. Takich momentów na płycie jest o wiele więcej. I za takie chwile i takie emocje zespołowi należą się głębokie pokłony. Wysoki poziom grania utrzymuje też tytułowe „Love Letters”, niektórym kojarzące się z Arcade Fire, a mnie najbardziej przypominające sikstisowe nagrania The Zombies. Z highlightów nie wypada nie wspomnieć o utrzymanym w podobnym klimacie „Reservoir”. W materiale dużo miejsca znajduje sobie też nastrój sennej melancholii, co wcale jednak nie oznacza, że kawałki te są nudne. Pokazuje to doskonale, że Metronomy nie jest zespołem jednego stylu, a samemu bandowi pozwala w końcu oderwać łatkę kontynuatorów historii pod tytułem Hot Chip.


Dobrze, zgoda - czwarty album Brytyjczyków może i nie jest wysypem potencjalnych singli i radiowych „jedynek”, ale jako całość (bardzo spójna całość, co wypada podkreślić!) prezentuje się nadzwyczaj okazale. To kolejny krok grupy Joe Mounta, zbliżający coraz bardziej  Metronomy do czegoś więcej niż tylko sezonowej – kilkuletniej zajawki, po której ślad i pamięć  znikają równie szybko, co się pojawiły. A skoro pan Mount deklaruje, że gdzieś głęboko w nim tkwią pomysły na dwa kolejne albumy, to czekamy!

7

Miłosz Karbowski

Polecamy lekturę:
Recenzja: Metronomy - English Riviera, Because Music 2011

2 komentarze:

  1. w koncu jakies dobre slowo o tej plycie, bo myslalem juz, ze ludzie sluch traca

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra płyta! Słucham od wczoraj w kółko.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.