środa, 5 marca 2014

RECENZJA: Dog Bite - Tranquilizers




WYTWÓRNIA: Carpark/SeeYouSoon.pl
WYDANE: 21 stycznia 2014

Phil Jones nie zmienił się przez ostatnich kilka miesięcy. Konkluzja? Cóż, otrzymujemy prawie idealną kopię Velvet Changes

A to chyba nie najlepiej, biorąc pod uwagę ten skromny fakt, że debiutancki długograj Dog Bite brzmiał dość monotonnie. Jasne, pewnie, oczywiście - utwory z jedyneczki były przyjemne, słuchało się ich miło i nie drażniły, ale - bo zawsze jest jakieś ale - nie tędy droga. Bo powielanie tych samych schematów, które po prostu nudziły, zaledwie niecały rok później, nie jest dobrym pomysłem. A co w sytuacji, gdy kopiując stare i znane coś pójdzie nie tak i spartoli się robotę? Przyjrzyjmy się zatem Tranquilizers na tych parę chwil. 

Przede wszystkim jeden szczegół - Dog Bite nie jest już solowym projektem klawiszowca-wspomagacza Washed Out. Po wydaniu Velvet Changes do Phila Jonesa dołączyli koledzy z Balkans i Mood Rings i tym oto sposobem, wspólnie rozpoczęli prace nad drugim albumem. I za dużo się nie napracowali, bo Dog Bite nadal leci na reverbach, pogłosach, rozmytych wokalach i otaczającej wszystko aurze senności. Jednym słowem: nudy, Panie. Miałki album, z którego można wybrać dwa, no, może i trzy warte uwagi utwory, ale jednak kiepski to wynik, gdy tracklista liczy dziesięć pozycji. Co na plus?

Nagranie numer trzy, czyli najbardziej melodyjna na Tranquilizer "Lady Queen". Szybkie tempo, urocze klawisze, jeszcze cieplejsza gitara i nośny, naprawdę hiciarski refren, który nie daje o sobie zapomnieć w pół minuty po wysłuchaniu. Poziom trzymają jeszcze "Tuesday". Ładne akordy, miła melodia, śpiew ukryty za trzema pierzynami i kolejny raz umiejętne wyeksploatowanie chorusa. A potem zaczyna się kałuża. 

Duża, licząca osiem kompozycji kałuża tych samych barw (jasnych), tych samych zdjęć (prześwietlonych, zrobionych najpewniej instaxem mini 7S, bo lepszy gadżet), tych samych muzycznych plam bez duszy. Tak, tak. Bez duszy i historii, bo Dog Bite po prostu serwują tym razem utwory, które zlewają się w jedną cząstkę. Melodyjnie mamy wszędzie to samo, dlatego nieistotne, czy z głośników wybrzmiewać będzie "Clarinets", Dream Feast" czy może "L'oiseau Storm", bo każdy z tych utworów oparto na tym samym. Rozmyty wokal (ziew), rozmyte gitary (opadają powieki), spokojna perkusja (sen). Jeśli do tego dodamy drobny szczególik, w postaci niekiedy zawodzącego i ciężkiego śpiewu Phila Jonesa, chlapa murowana. I taka właśnie jest to płyta. Bez wyrazu, z nostalgicznym spojrzeniem w stronę Velvet Changes. 

3.5

Piotr Strzemieczny

Polecamy lekturę:
Recenzja: Dog Bite - Velvet Changes, Carpark/SeeYouSoon.pl 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.