Velvet Changes to przyjemny album, nic nie drażni, nic nie przeszkadza, ani nic nie zakłóca spokoju podczas słuchania tych nagrań.
Od jakiegoś
czasu na niezalowej scenie nasiliła się pewna tendencja. Otóż można
zaobserwować jak pewne postaci wychodzą lub próbują wyjść z cienia swoich
słynniejszych czy też bardziej znanych kolegów, lub postanawiają działać na
własną rękę, tworząc swoje własne autonomiczne projekty. Wystarczy przytoczyć
takich wykonawców jak Kurt Feldman (AKA Ice Choir) Charlotte Heatherlay
(kariera solowa + projekt Sylver Tongue) czy Mike Norris (AKA Fort Romeau) itd.
Taki wysyp rodzi pytanie: czy te projekty są potrzebne? Czy dorównują swoim
macierzystym formacjom lub poprzednim wcieleniom danego wykonawcy?
No cóż, z tym
jest różnie, ale chyba jednego nie można przeskoczyć – duży wpływ na odbiór
mają subiektywne muzyczne preferencje, bo jednego przekonuje rockowa wersja
artysty X, a drugi woli tegoż samego artystę w wersji elektronicznej. Niemniej
jednak wielu próbuje tworzyć muzykę na własną rękę, a świat kręci się dalej. I
właśnie Phil Jones (nie mylić z angielskim obrońcą
Manchesteru United) jest kolejnym młodym artystą, który zdecydował się na taki
krok. Nie zadowalała go wyłącznie rola klawiszowego wspomagacza Washed Out,
więc zawiązał swój własny projekt Dog Bite.
Co prawda już
w 2008 roku wypuścił pierwsze nagrania na epkach The Yellow Springs i The Owls
And Eyes, ale debiut wyszedł dopiero w styczniu tego roku. A propos epek:
gdybym miał strzelać czym inspirował się Jones przy ich nagrywaniu, postawiłbym
na Person Pitch. Łatwo to wychwycić,
bo numery z epek oparte są na niekończących się repetycjach i wokalach
zatopionych w pogłosie. Całość pławi się w marzycielskiej atmosferze, a takie
„Nameless Names” wręcz cytuje album Pandy. Na Velvet Changes nie słychać już ech muzyki członka Animal
Collective, słychać natomiast to, że inspiracje Jonsa ewoluowały w inną stronę.
Teraz Dog Bite brzmi jak łagodniejsze oblicze Deerhunter lub jak zespoły pokroju DIIV, Lower Dens, Beach Fossils czy Weird Dreams. Są to zatem ładne, dość proste, dream-popowe piosenki, z nieodłącznym reverbem w głosie. Czasem pojawiają się trochę żwawsze momenty, czasem jakieś lo-fiowe, ale całość jest wywarzona. Jest tylko jeden problemem: obawiam się, że jeśli zedrzemy z tych piosenek cały produkcyjny sztafaż, całą senną, sielską atmosferę, to nie zostanie niemal nic. Gdybyśmy analogicznie ogołocili tak utwory Cocteau Twins, one nadal by się broniły swoim szkieletem. Na tym chyba polega różnica między całym tabunem epigonów, a wielkim zespołem.
Ale w końcu
nie jest źle – Velvet Changes to
przyjemny album, nic nie drażni, nic nie przeszkadza, ani nic nie zakłóca
spokoju podczas słuchania tych nagrań. Ciężko natomiast wybrać jakieś
wyróżniające się fragmenty, bo niemal wszystkie brzmią podobnie. Może „Prettiest
Pills” trochę się odróżnia początkowym riffem gitary, w „No Sharing” mogą się
podobać elektroniczne wstawki, a „Native America” ma fajną, trochę
psychodeliczną końcówkę. Tak czy inaczej, wybierać można, szkoda tylko, że
spośród solidnych, średniawych kawałków. Dlatego nie wiem czy ten projekt
przetrwa dłużej i uchowa się przed totalnym zapomnieniem (Dog Bite to raczej
niszowa rzecz, znana zaledwie garstce). Jednak życzę Philowi Jonesowi, aby
udało mu się coś zdziałać, mimo że jednak trochę nudzą mnie kapelki tego typu.
5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.