niedziela, 3 marca 2013

Recenzja: Dog Bite – "Velvet Changes" (2013, Carpark)


Velvet Changes to przyjemny album, nic nie drażni, nic nie przeszkadza, ani nic nie zakłóca spokoju podczas słuchania tych nagrań.







Od jakiegoś czasu na niezalowej scenie nasiliła się pewna tendencja. Otóż można zaobserwować jak pewne postaci wychodzą lub próbują wyjść z cienia swoich słynniejszych czy też bardziej znanych kolegów, lub postanawiają działać na własną rękę, tworząc swoje własne autonomiczne projekty. Wystarczy przytoczyć takich wykonawców jak Kurt Feldman (AKA Ice Choir) Charlotte Heatherlay (kariera solowa + projekt Sylver Tongue) czy Mike Norris (AKA Fort Romeau) itd. Taki wysyp rodzi pytanie: czy te projekty są potrzebne? Czy dorównują swoim macierzystym formacjom lub poprzednim wcieleniom danego wykonawcy?
No cóż, z tym jest różnie, ale chyba jednego nie można przeskoczyć – duży wpływ na odbiór mają subiektywne muzyczne preferencje, bo jednego przekonuje rockowa wersja artysty X, a drugi woli tegoż samego artystę w wersji elektronicznej. Niemniej jednak wielu próbuje tworzyć muzykę na własną rękę, a świat kręci się dalej. I właśnie Phil Jones (nie mylić z angielskim obrońcą Manchesteru United) jest kolejnym młodym artystą, który zdecydował się na taki krok. Nie zadowalała go wyłącznie rola klawiszowego wspomagacza Washed Out, więc zawiązał swój własny projekt Dog Bite.
Co prawda już w 2008 roku wypuścił pierwsze nagrania na epkach The Yellow Springs i The Owls And Eyes, ale debiut wyszedł dopiero w styczniu tego roku. A propos epek: gdybym miał strzelać czym inspirował się Jones przy ich nagrywaniu, postawiłbym na Person Pitch. Łatwo to wychwycić, bo numery z epek oparte są na niekończących się repetycjach i wokalach zatopionych w pogłosie. Całość pławi się w marzycielskiej atmosferze, a takie „Nameless Names” wręcz cytuje album Pandy. Na Velvet Changes nie słychać już ech muzyki członka Animal Collective, słychać natomiast to, że inspiracje Jonsa ewoluowały w inną stronę.

Teraz Dog Bite brzmi jak łagodniejsze oblicze Deerhunter lub jak zespoły pokroju DIIV, Lower Dens, Beach Fossils czy Weird Dreams. Są to zatem ładne, dość proste, dream-popowe piosenki, z nieodłącznym reverbem w głosie. Czasem pojawiają się trochę żwawsze momenty, czasem jakieś lo-fiowe, ale całość jest wywarzona. Jest tylko jeden problemem: obawiam się, że jeśli zedrzemy z tych piosenek cały produkcyjny sztafaż, całą senną, sielską atmosferę, to nie zostanie niemal nic. Gdybyśmy analogicznie ogołocili tak utwory Cocteau Twins, one nadal by się broniły swoim szkieletem. Na tym chyba polega różnica między całym tabunem epigonów, a wielkim zespołem.
Ale w końcu nie jest źle – Velvet Changes to przyjemny album, nic nie drażni, nic nie przeszkadza, ani nic nie zakłóca spokoju podczas słuchania tych nagrań. Ciężko natomiast wybrać jakieś wyróżniające się fragmenty, bo niemal wszystkie brzmią podobnie. Może „Prettiest Pills” trochę się odróżnia początkowym riffem gitary, w „No Sharing” mogą się podobać elektroniczne wstawki, a „Native America” ma fajną, trochę psychodeliczną końcówkę. Tak czy inaczej, wybierać można, szkoda tylko, że spośród solidnych, średniawych kawałków. Dlatego nie wiem czy ten projekt przetrwa dłużej i uchowa się przed totalnym zapomnieniem (Dog Bite to raczej niszowa rzecz, znana zaledwie garstce). Jednak życzę Philowi Jonesowi, aby udało mu się coś zdziałać, mimo że jednak trochę nudzą mnie kapelki tego typu.

5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.