czwartek, 13 marca 2014

RECENZJA: Daniel Spaleniak – Dreamers




WYTWÓRNIA: Antena Krzyku
WYDANE: 3 marca 2014

Ostatnio takie granie jest bardzo w modzie. W dobrym guście jest słuchać czegoś smętnego, z dobrą gitarą i mocnym, rozmywającym się wokalem. W Polsce pojawiło się już wiele odpowiedzi na akustyczne granie w stylu Bon Iver – mniej lub bardziej udanych, mniej lub bardziej samodzielnie spłodzonych. To jest jednak zupełnie nowa jakość, przede wszystkim w aspekcie brzmieniowym, który naprawdę robi wrażenie. O tym, że mamy do czynienia z grubym kalibrem mówią już pierwsze sekundy nagrania. O kogo się rozchodzi? Przed Państwem Daniel Spaleniak – radzę zapamiętać, bo jeszcze nieraz to nazwisko usłyszycie.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem gdzieś przypadkiem „My name is wind”, nie wiedząc jeszcze dobrze, kim jest wykonawca, jakiś wewnętrzny instynkt podpowiadał mi, że to kolejny fajny zagraniczny projekt – ciekawe, kiedy przyjedzie do Polski, bo warto byłoby przejść się i zobaczyć. A tu się okazuje, że ten pan nie dość, że się urodził, to mieszka, funkcjonuje i koncertuje w Polsce – wow. I tak, jak do końca nie wiem, dlaczego wielu krytyków jako naczelny komplement używa argumentu, że to nie brzmi jak polski zespół (analogicznie funkcjonuje to też przecież w UK, co nieco dziwi, bo tam mamy do czynienia z muzyczną mekką), to Spaleniak zdecydowanie wybija się z marazmu, malkontenctwa na brak perspektyw, słabe wytwórnie i tworzy zajebisty kawał muzyki, który trafia w samo sedno. Brak kompleksów to jedno, a niezależność drugie, chociaż z tym drugim w pakiecie musi iść ogromna mobilizacja, bo trzeba być rzemieślnikiem i własną tubą promocyjną w jednym. W tym przypadku jednak nie mamy się o co martwić, chociaż sam główny zainteresowany twierdzi, że po prostu gra na gitarze i śpiewa.

Trzeba przyznać, że tak dobra gitara na polskiej scenie nie zdarza się często, chociaż chowający się po zadymionych piwnicach niezal co chwila pokazuje, że w takie obfituje. W zestawieniu z odrobiną elektroniki, jak chociażby w „Full package of cigarettes”, pod warunkiem, że nie słuchamy płyty na laptopowym charczącym głośniczku, gwarantuje ciarki na plecach. Na płycie znalazło się też miejsce dla utworów z folkowym zacięciem. „By the waterfall”  aż prosi się o odpalenie w drodze pociągiem, samochodem (a niech będzie, że też tramwajem) w słoneczny dzień. Nie ma w nim skomplikowanej, wydumanej filozofii, a przecież nie od dziś wiadomo, że to właśnie przaśne, do bólu prawdziwe utwory chwytają najmocniej. Podobnie rzecz ma się w „Nothing to do”, który z powodzeniem mógłby zastąpić niejeden soundtrack dobrego filmu z etykietą western. Monumentalny wokal (vide: „Story about a man who's all alone”) sprawia, że cały album jest bardzo „filmowy” - producenci już powinni zacząć się bić. I nie ma w tym ani trochę przesady.

Żeby nie było tak cukierkowo, bo cukier silnie uzależnia, wręcz wypadałoby dodać do tej beczki miodu przysłowiową łyżkę dziegciu. Jak na longplayowy debiut, płyta jest nadspodziewanie dobra, jednak rynek bywa dość brutalny, więc warto zastanowić się, czy gdzieś już tego nie słyszeliśmy. To fakt – Spaleniak idealnie wstrzelił się w okres zajawki na podobne projekty, jednak wydaje mi się, że i bez podsycanej co chwila koniunktury dałby radę. Ale jeżeli powiedziało się A, to dobrze byłoby na nim nie kończyć – i to, co zastanawia w tym przypadku najmocniej to droga, jaką obierze ten sympatyczny pan z Łodzi/Kalisza. Jeżeli tylko będzie twardo obstawiał przy swoim, to chyba możemy być spokojni, bo dojrzałość bijąca od nagrania jest zupełnie niedebiutancka. I za to mocno trzymamy kciuki.

7


Miłosz Karbowski

1 komentarz:

  1. Niedawno byłem w Media Markt. szukalem cos nowego na pólkach. w tle z glosnikow leciała jakas muzyka. Na poczatku nie zwacalem uwagi, w koncu zawsze cos tam leci. az w koncu zaczalem sie wsluchiwac i to było to czego szukam. To był jedyny egzemplarz podejrzewam ze nie na sprzedaz ale udało sie ja skubnac. Swietna muza. polecam !!!!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.