Wytwórnia: Lucky Me Records
Wydane: 10 lutego 2014
Więcej o artyście
Magnus August Høiberg po nagraniu w 2012 roku jako Cashmere Cat świetnej epki Mirror Maru, która przyniosła mu niemałą popularność, wydał koleją płytkę, zatytułowaną Wedding Bells EP.
Twórczość tego młodego i zdolnego Norwega przypomina odrobinę skrzyżowanie muzyki Ryana Hemswortha i
Gold Pandy. Nie jest jednak kopią ich produkcji, a jedynie ciekawą
ewolucją elektronicznego grania, jakie reprezentują ci producenci.
Po sukcesach w mistrzostwach DMC World DJ Championships i nagraniem epki jako FINAL, Magnus przyjął nowy pseudonim - Cashmere Cat - i zaczął produkować muzykę, będącą ciekawą, mniej "chamską" wariacją trapu.
Pierwsza płyta, Mirror Maru, pokazała, na co go stać i wydawała się zapowiedzią jego kolejnych świetnych produkcji. Po przenosinach do naszego ulubionego szkockiego labelu Lucky Me, Norweg wydał kolejną epkę, tym razem już nie tak udaną. Co prawda album jest bardzo oryginalną odpowiedzią na produkcje kolegów po fachu, ale ciężko się go słucha. Wydaje mi się, że w poszukiwaniu swojego stylu Cashmere Cat zapomniał o przyjemności z odbioru swoich utworów. Utwory wydają się przekombinowane i sprawiają wrażenie, jakby stanowiły dziwne połączenie hip-hopu z muzyką ze sklepu z zabawkami. Ta pokręcona mieszanka połamanych bitów, basu i wszelakich plumkań oraz brzdęków z pozoru ma sens (wystarczy wspomnieć fantastyczną twórczość Gold Pandy czy Shlohmo), ale w wykonaniu Cashmere Cat nie przekonuje. Pozostało mieć nadzieję, że następne produkcje będą równie oryginalne, co Wedding Bells, ale bardziej wciągające i mniej irytujące.
Pierwsza płyta, Mirror Maru, pokazała, na co go stać i wydawała się zapowiedzią jego kolejnych świetnych produkcji. Po przenosinach do naszego ulubionego szkockiego labelu Lucky Me, Norweg wydał kolejną epkę, tym razem już nie tak udaną. Co prawda album jest bardzo oryginalną odpowiedzią na produkcje kolegów po fachu, ale ciężko się go słucha. Wydaje mi się, że w poszukiwaniu swojego stylu Cashmere Cat zapomniał o przyjemności z odbioru swoich utworów. Utwory wydają się przekombinowane i sprawiają wrażenie, jakby stanowiły dziwne połączenie hip-hopu z muzyką ze sklepu z zabawkami. Ta pokręcona mieszanka połamanych bitów, basu i wszelakich plumkań oraz brzdęków z pozoru ma sens (wystarczy wspomnieć fantastyczną twórczość Gold Pandy czy Shlohmo), ale w wykonaniu Cashmere Cat nie przekonuje. Pozostało mieć nadzieję, że następne produkcje będą równie oryginalne, co Wedding Bells, ale bardziej wciągające i mniej irytujące.
5
Wojtek Irzyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.