sobota, 8 lutego 2014

Recenzja: Mogwai - Rave Tapes




WYTWÓRNIA: Sub Pop
WYDANE: 20 stycznia 2014
WIĘCEJ O ARTYŚCIE


Przypadek Mogwai jest jednym z tych, które zdają się potwierdzać tezę, że rewolucja zjada własne dzieci. Chociaż o dzieciach najczęściej mówią w Polsce reakcjoniści, to wiadomo o co chodzi. Mogwai, przez to, że ich popularność zbiegła się z ich wysoką formą artystyczną, stali się jednym z najbardziej pechowych post-rockowych składów. Kiedy opuściła ich wena, wiele osób już potrafiło grać Mogwai równie dobrze (jak nie lepiej), jak samo Mogwai. Subtelne elektroniczne podbarwienia, katalog efektów pod stopami, gra wstępna, plateau, orgazm. Ewentualnie: orgazm, odpoczynek, orgazm. Instrumentalnie, bo jak wokal to rzadko. Zróbmy tak, żeby coś się zmieniało. Nawet psioczenie na to, że w post-rocku nic nie zaskakuje, zdaje się być bardziej wtórne niż post-rock w najbardziej wtórnej postaci.

Na takiej pustyni, gdzie właściwie nic nie może się stać, wychodzi Rave Tapes, które nie zaskakuje niczym, poza tym, że jest to, jak na mój gust, najlepsza i najbardziej spójna płyta Mogwai od dekady. Dopiero po parokrotnym przesłuchaniu zrozumiałem, czego tak mocno brakowało mi w ich płytach od czasów Happy Songs For Happy People. Spójności, wyrównanego w miarę wysokiego poziomu. Czegoś, co sprawiałoby, że chce się ich słuchać od początku do końca, a potem jeszcze za jakiś czas do nich wrócić. Na Mr. Beast, The Hawk Is Howling i Hardcore Will Never Die, But You Will, obok pereł stały wieprze i niespecjalnie chciały ładnie wyglądać. Niezależnie od tego, jak były to „najlepsze płyty od debiutu” albo „najlepsze rzeczy, w które zaangażowany był McGee od czasów Loveless”.


W dużym skrócie można napisać, że Rave Tapes jest wypadkową Happy Songs For Happy People i Come On Die Young, czyli więcej spokoju, melancholii, zamyślenia, głów w chmurach, niż wgniatania w ziemię kanonadą przesterów. „REPelish” to rzecz, w której posamplowane gadki wkleili równie pięknie, co w pamiętnym „Punk Rock”. „No Medicine For Regret” to jeden z tych niewielu post-rockowych numerów, który udowadnia, że da się wyjść poza schemat cicho-głośno-cicho bez utraty siły rażenie. Raczej podlewanie kwiatka i oglądanie, jak ładnie rośnie, niż chęć zaskoczenia czymkolwiek. I dobrze, bo chęć zaskoczenia w ramach uprawianego przez nich poletka już od dawna była raczej mało zaskakująca, a tak ze świadomością tego, że nic nas nie zaskoczy, mamy album, który jest po prostu zaskakująco dobry.

7

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.