Wytwórnia: Music Is The Weapon
Wydane: 30 grudnia 2013
Kup album: sklep Music Is The Weapon, bandcamp
Trójmiasto w przeciągu paru ostatnich lat wyrosło na jedną z ciekawszych „nowych” rodzimych scen, a Music Is The Weapon, bez zbędnego waflowania, po prostu na kawał fajnej wydawniczej inicjatywy. Isolations, druga płyta duetu Borowski/Miegoń (tym razem z przyległościami pod postacią gościnnego udziału innych osób), niestety padła ofiarą tego, że wyszła w grudniu, kiedy wszyscy zamiast słuchać płyt ubierają choinki i piszą podsumowania roku, i nie miała meduzy na okładce.
Bo na meduzie i wodnych stworzeniach, bardziej na otoczce niż na samej muzyce, opierał się odbiór ich świetnego debiutu Jellyfishes Diary. Większość recenzentów, podłapując ładną
otoczkę, która przecież ładnie klei się z lokalnym patriotyzmem
głównych bohaterów, w moim odczuciu dosyć boleśnie zlała inne
emocje i obrazki, które mogliby utożsamiać z muzyką.
Odnośnie
samych nowych nagrań można napisać, że wrażliwość pozostała
podobna, ale w muzyce więcej jest gniewu, surowości (zarówno pod
względem tego, co jest grane i tego, jak to coś jest ukręcane).
Mniej elektronicznych podbarwień, kliknięć, które mogły ułatwiać
odbiór nieoswojonym z taką muzyką odbiór poprzedniego albumu.
Sample, jeśli już się pojawiają, raczej jeszcze bardziej potęgują
niepokojącą, odizolowaną od świata atmosferę. Isolations to dla mnie muzyczny szpital psychiatryczny albo detoks alkoholika.
Muzyczne Pod Mocnym Aniołem (albo Palimpsest bez
kiczowatego zakończenia), gdzie, przez oszczędność dźwięków,
tylko czasami znajdującą ujście w histerycznych wybuchach (jak ten
w „Arthur's Case”, jedynym utworze z czymś na kształt refrenu),
raczej sugeruje nam możliwe miejsca i emocje. Dzieci płaczą,
dzwony w kościele biją, coś się dzieje.
Wracając na
ziemię i odpowiadając sobie na pytanie, dlaczego to ważna dla mnie
płyta. Kiedy parę lat temu raczkowało polskie indie 2.0, a Sonic
Youth wróciło do świadomości rodzimych grajków jako zespół, z
którego warto zżynać, brakowało mi trochę odniesień do ich
bardziej radykalnych wcieleń. Sprzęganiny, instrumentalnych
fragmentów, które nie boją się, że bez wokalu nie
dadzą rady, rozgrzebanych struktur niepotrzebujących zwrotek i
refrenów. Nie napiszę, że to jedyna polska płyta, ale z pewnością
jedna z niewielu w przeciągu ostatniej dekady, która odnosiłaby
się do tej awangardowej części twórczości Soniców, ich
projektów solowych i tych wypuszczanych pod szyldem SYR. Swoje robi
tutaj też „ciągnący” kilka utworów wokal Joanny Kozy
Szkudlarek bardzo w duchu Kim Gordon, a nawet Lydii Lunch. Dla niszy,
która wie, o czym piszę, jest to płyta, której nie można
przegapić. Mimo że z ubiegłego roku.
8.5
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.