czwartek, 2 stycznia 2014

Zaległości recenzenckie #8: Defeater, Polvo, Touche Amore


Kolejne płyty z 2013 roku. Tym razem wydawnictwa Polvo, Touche Amore oraz Defeater.


Polvo – Siberia 
2013, Merge

Oczekując na Siberię nie spodziewałem się fajerwerków. In Prism, pierwsza rzecz po reaktywacji, była płytą dobrą, ale zdradzającą trochę syndrom The Meadowlands the Wrens, gdzie spod dawnej energii przebijała melancholia i przemęczenie. Czarę goryczy przelał koncert na OFF Festivalu w 2011, gdzie zespół (nawet jeśli weźmiemy pod uwagę problemy techniczne) zagrał bardzo przeciętnie. Może to kwestia zaniżonych oczekiwań, ale Siberia w momencie premiery pozytywnie zaskoczyła. Z pewnością więcej tu „starego” Polvo niż na poprzednim albumie i ostatnim przed rozpadem Shapes. Rozwlekłe gitarowe introdukcje, zbolały, jeszcze młodzieńczy wokal Asha Bowiego, sprawne łączenie rytmicznej kombinatoryki (chociaż po rzeczach, jakie z podziałami rytmicznymi wyprawia taki Dillinger Escape Plan to oczywiście zabawy w piaskownicy) z ładnymi melodiami. Mniej tutaj surowości i specyficznej niechlujności niż na płytach z lat dziewięćdziesiątych, ale trudno nie dać się porwać takim numerom jak otwierający „Total Immersion”, „Light, Raking” czy „Anchoress”. Problemem pozostaje to, że po wybrzmieniu ostatniego tracku w ogóle się do Siberii nie tęskni. Płytę katowałem non-stop przez jakieś dwa tygodnie, starając dowiedzieć się dlaczego. Wróciłem do niej w grudniu, żeby przekonać się, czy nic na pewno się nie zmieniło. To poprawna płyta świetnej kapeli, którą dalej będziemy pamiętać raczej jako twórców Exploded Drawing, Cor-Crane Secret i Today's Active Lifestyles. Jazda obowiązkowa tylko dla ultrasów ninetisowych brzmień. 

6

***

Touche Amore – Is Survived By
2013, Deathwish

Pomijając to, na ile emo/post-hardcore'owy revival jest faktem, a na ile rozdmuchanym na potrzeby internetowych portali terminem, ważne, że dalej w jego ramach ukazują się płyty, które wciskają w fotel. Obsadzenie za producenckimi sterami Brada Wooda, który odpowiadał za brzmienie takich pozycji jak klasyczne dziś Diary Sunny Day Real Estate czy płyt mewithoutYou mogło świadczyć o zmianie podejścia do brzmienia. I rzeczywiście, Is survived by jest płytą dużo bardziej przejrzystą, której trzeba poświęcić czas, żeby mogła nas kopnąć z pełną siłą, ale emocjonalne wyżyny, które zespół zalicza na wysokości znajdujących się w samy środku albumu „DNA”, „Harbor”, „Kareosene” i „Blue Angel” nie mogą zostawić nikogo obojętnym. Spokojniejsze partie nabrały jeszcze większego piękna, a agresywne jeszcze większej intensywności. Moim zdaniem zdecydowanie najbardziej pełna, spójna i najlepsza rzecz, którą wypuścił do tej pory ten skład. 

9

***

Defeater – Letters Home 
2013, Bridge Nine

Krok w przeciwnym kierunku w stosunku do dalekiego kuzynostwa z Touche Amore. Poprzedni album, oprócz post-hardcore'owego wydarcia, eksploatował klimaty wyrastające z amerykańskich folkowych korzeni. Letters Home bierze z poprzednich albumów to, co najbardziej ciemne, mroczne, brudne, duszne, sfrustrowane i bezlitośnie eksploatuje przez 34 minuty. Czyli idziemy tropem, który wcześniej mogliśmy znać z takich numerów jak „Dear Father”. Trochę brakuje mi na tej płycie momentów oddechu, tym bardziej, że nawet na mocniejszej części poprzedniej (przypomnę, Empty Days & Sleepless Nights rozjeżdżało się na część młóckową i pół-akustyczną) zdarzały się utwory przystępniejsze brzmieniowo, jak „Cementary Walls”. Nie bawiąc się w wartościowanie, Letters Home to płyta porażająco spójna, bez znieczulenia. Tekstowo następna część smutnej historii rodziny z klasy pracującej, mieszkającej w New Jersey po II Wojnie Światowej. Tym razem narracja wychodzi spod pióra Taty. Warto się wczytać, bo w przypadku Defeatera świadomość tego, co kryje się w tekstach, znacznie uatrakcyjnia odbiór muzyki. 

8.5

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.