Kolejne płyty z 2013 roku. Tym razem wydawnictwa Polvo, Touche Amore oraz Defeater.
Polvo – Siberia
2013, Merge
Oczekując na Siberię nie spodziewałem się fajerwerków. In Prism, pierwsza rzecz po reaktywacji, była płytą dobrą, ale zdradzającą trochę syndrom The Meadowlands the Wrens, gdzie spod dawnej energii przebijała melancholia i przemęczenie. Czarę goryczy przelał koncert na OFF Festivalu w 2011, gdzie zespół (nawet jeśli weźmiemy pod uwagę problemy techniczne) zagrał bardzo przeciętnie. Może to kwestia zaniżonych oczekiwań, ale Siberia w momencie premiery pozytywnie zaskoczyła. Z pewnością więcej tu „starego” Polvo niż na poprzednim albumie i ostatnim przed rozpadem Shapes. Rozwlekłe gitarowe introdukcje, zbolały, jeszcze młodzieńczy wokal Asha Bowiego, sprawne łączenie rytmicznej kombinatoryki (chociaż po rzeczach, jakie z podziałami rytmicznymi wyprawia taki Dillinger Escape Plan to oczywiście zabawy w piaskownicy) z ładnymi melodiami. Mniej tutaj surowości i specyficznej niechlujności niż na płytach z lat dziewięćdziesiątych, ale trudno nie dać się porwać takim numerom jak otwierający „Total Immersion”, „Light, Raking” czy „Anchoress”. Problemem pozostaje to, że po wybrzmieniu ostatniego tracku w ogóle się do Siberii nie tęskni. Płytę katowałem non-stop przez jakieś dwa tygodnie, starając dowiedzieć się dlaczego. Wróciłem do niej w grudniu, żeby przekonać się, czy nic na pewno się nie zmieniło. To poprawna płyta świetnej kapeli, którą dalej będziemy pamiętać raczej jako twórców Exploded Drawing, Cor-Crane Secret i Today's Active Lifestyles. Jazda obowiązkowa tylko dla ultrasów ninetisowych brzmień.
6
***
Touche
Amore – Is Survived By
2013, Deathwish
Pomijając
to, na ile emo/post-hardcore'owy revival jest faktem, a na ile
rozdmuchanym na potrzeby internetowych portali terminem, ważne, że
dalej w jego ramach ukazują się płyty, które wciskają w fotel.
Obsadzenie za producenckimi sterami Brada Wooda, który odpowiadał
za brzmienie takich pozycji jak klasyczne dziś Diary Sunny Day
Real Estate czy płyt mewithoutYou mogło świadczyć o zmianie
podejścia do brzmienia. I rzeczywiście, Is survived by jest
płytą dużo bardziej przejrzystą, której trzeba poświęcić
czas, żeby mogła nas kopnąć z pełną siłą, ale emocjonalne
wyżyny, które zespół zalicza na wysokości znajdujących się w
samy środku albumu „DNA”, „Harbor”, „Kareosene” i „Blue
Angel” nie mogą zostawić nikogo obojętnym. Spokojniejsze partie
nabrały jeszcze większego piękna, a agresywne jeszcze większej
intensywności. Moim zdaniem zdecydowanie najbardziej pełna, spójna
i najlepsza rzecz, którą wypuścił do tej pory ten skład.
9
***
Defeater –
Letters Home
2013, Bridge Nine
Krok
w przeciwnym kierunku w stosunku do dalekiego kuzynostwa z Touche
Amore. Poprzedni album, oprócz post-hardcore'owego wydarcia, eksploatował klimaty wyrastające z amerykańskich folkowych
korzeni. Letters
Home bierze z poprzednich albumów to, co najbardziej ciemne, mroczne,
brudne, duszne, sfrustrowane i bezlitośnie eksploatuje przez 34
minuty. Czyli idziemy tropem, który wcześniej mogliśmy znać z
takich numerów jak „Dear Father”. Trochę brakuje mi na tej
płycie momentów oddechu, tym bardziej, że nawet na mocniejszej
części poprzedniej (przypomnę, Empty
Days & Sleepless Nights rozjeżdżało się na część młóckową i pół-akustyczną)
zdarzały się utwory przystępniejsze brzmieniowo, jak „Cementary
Walls”. Nie bawiąc się w wartościowanie, Letters
Home to płyta porażająco spójna, bez znieczulenia. Tekstowo następna
część smutnej historii rodziny z klasy pracującej, mieszkającej w
New Jersey po II Wojnie Światowej. Tym razem narracja wychodzi spod
pióra Taty. Warto się wczytać, bo w przypadku Defeatera świadomość
tego, co kryje się w tekstach, znacznie uatrakcyjnia odbiór muzyki.
8.5
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.