David Bowie milczał. Milczał wiele lat. W 2013 roku
zaplanował jednak prawdziwe uderzenie - najpierw w marcu ukazało się The Next Day, a na przedwczesny prezent
gwiazdkowy nagrał wzbogaconą wersję płyty, wersję Extra. Ale czy faktycznie jest to taki ekstra album? Czy może skok
na kasę? A może po prostu była to chęć podzielenia się ze słuchaczami odrzutami
z sesji do albumu numer dwadzieścia cztery?
Najpierw taki telegraficzny skrót, zwięzła informacja, co
takiego znalazło się na The Next Day
Extra. Dla fanów Davida Bowie paczka z pewnością będzie ogromnym rarytasem.
Oprócz standardowej płyty, która zawierała czternaście kompozycji (cede numer
jeden), dołączono krążek z bonusami - jeden z japońskiej wersji płyty (Japończycy
zawsze dostają więcej), trzy z wersji deluxe z początku roku, dwa remiksy
utworów ze standardowego albumu i cztery zupełnie nowe indeksy.
Krążek numer trzy z wersji Extra to płyta DVD z teledyskami, którymi Bowie promował The Next Day - naprawdę fajny prezent,
bo i klipy wywoływały poruszenie.
Zaczyna się klasycznie, z typowym dla Bowie'ego
brzmieniem. Jest dynamicznie, z hiciarskim refrenem i ogólnie idealny opener
dla nowej płyty. David Bowie nadal jest w formie, a "Atomica" to
trafiony świąteczny prezent. Całości dopełniają glamowe riffy i jak zwykle
pewny wokal.
O ile "Atomica" to pierwszy highlight bonusowej
płyty, to tego samego niestety nie można powiedzieć o remiksie "Love is
Lost". Oryginalna wersja na The Next
Day charakteryzowała się tym paranoidalnym klimatem, brzmieniową
niepewnością. Uskuteczniony przez Jamesa Murphy (ex-LCD Soundsystem)
elektroniczny remiks wypełniony klaskaniem po prostu zawodzi. Miejsce wyczuwanego
chociażby w śpiewie Davida lęku zajął po prostu dłużący się, rozciągnięty do
dziesięciu minut klubowy twór. Dużo lepiej wypada marcowa kompozycja, a Murphy'emu wychodziły już lepsze remiksy.
Co do pozostałych kawałków, to The Next Day Extra słucha się przyjemnie. Może i albumowi (choć czy to dobre określenie?) brakuje takich highlightów, które wgniotą w ziemię, ale również i nie zawodzą. Do tej czołówki niewątpliwie należą "Born In a UFO", "I'll Take You There" i "Like a Rocket Man". Każdy z tych kawałków Bowie oparł na tym, co zawsze miał może nie najlepsze, bo przecież nie tylko tym żyły jego utwory, a mianowicie na refrenach. Każdy z nich to hiciarskie melodie pełne siły, wciągających riffów i podniosłych momentów.
Reszta, ta niewymieniona, w tym remiks "I'd Rather Be High" po prostu nie powalają i nie pozostawiają w pamięci niczego szczególnego. O, takie ballady, których słuchanie nie boli, ale też nie stwarza żadnych głębszych emocji.
"Lets rock till we explode / Lets get Atomica" - może nie do końca w całości, ale momenty na dodatkowym albumie są, a David Bowie to David Bowie i kto jak kto, ale on może sobie pozwolić na takie ekstra płyty.
7
Piotr Strzemieczny
Zobacz także:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.