Jeśli ktoś zastanawiał się, jak w 2013 roku będzie brzmiał David Bowie, The Next Day jest tego idealną wizytówką.
Można zacząć sztampowo: "Wielki powrót po dziesięciu
latach!", można jeszcze bardziej doniośle: "The Next Day to jedno z
ważniejszych wydawnictw bieżącego roku!", ale równie dobrze można napisać:
"Bowie dalej w formie" tudzież - i to zdanie będzie stanowić niejako
podsumowanie całej płyty - "Dekada minęła jak jeden dzień. Davidzie Bowie,
dobrze, że jesteś".
8 stycznia, dzień sześćdziesiątych szóstych urodzin Davida
Bowie, okazał się nie tylko kolejnym rodzinnym świętem muzyka i datą ważną dla
fanów (można wysłać na Facebooku życzenia, wstawić jakiś mem lub piosenkę z
YouTube i będzie fajnie). 8 stycznia Bowie zapowiedział swoją nową płytę -
pierwszą od dekady - i od razu udostępnił pierwszy singiel. "Where Are We
Now?" może i nie rzuciło krytyków i recenzentów na kolana, ale pokazało,
że na The Next Day warto czekać i z każdym kolejnym dniem skreślać okienko w
kalendarzu. Premierowy utwór udowodnił, że Bowie nadal potrafi tworzyć muzykę
ładną, a w tym przypadku niezmiernie melancholijną. Bo "Where Are We Now?"
to reminiscencje za starymi czasami, to powrót do Berlina lat
siedemdziesiątych, bliskich mu osób i współpracy z Tonym Viscontim -
producentem, który miał swój udział w przygotowywaniu najlepszych albumów
Bowiego. Singlowy utwór to jednak nie jedyny odnośnik do czasów sprzed
czterdziestu lat. Wystarczy spojrzeć na okładkę The Next Day, która nawiązuje
do Heroes, płyty wydanej w 1977 roku, w czasie jego tak zwanej berlińskiej ery. Pierwszą od dziesięciu lat płytę Bowiego
można też rozpatrywać w inny, bardzo prosty sposób - można ją uznać jako wycięcie
najlepszych momentów artysty, taką kompilację jakości z okresu od Hunky Dory do
Let's Dance, chociaż i potem Bowie nie nagrywał złych płyt.
"Where Are We Now?" to także nie jedyna ballada na
najnowszej płycie Anglika. The Next Day zbudowane jest właśnie na tych
spokojnych, melodyjnych kompozycjach, a z drugiej strony mamy starego dobrego
Bowiego, pełnego przebojowych utworów, mocnych refrenów i chwytliwych gitar.
Oba rodzaje przeplatają się ze sobą, tworząc tym samym naprawdę ciekawy
nastrój. Wywołują w słuchaczu uczucie napięcia i zainteresowania. I z każdym
kolejnym odtworzeniem albumu można zyskać coś nowego.
"The Next Day", utwór otwierający płytę i zarazem
tytułowy, to niesamowity powrót do lat największej świetności. Bowie rozkręca
się w nim powoli, chociaż już na wstępie zaczyna z wysokiego C, gitary nadają
szybkiego tempa, perkusja nie pozwala zamulić, a cała energia wychodzi w refrenie
i wyśpiewywanym "Here I am/ Not quite dying/ My body left to rot in a
hollow tree". David powrócił i się bawi, a "The Next Day" to
zabawa wypełniona szaleństwem. Utwór tak przebojowy, że spokojnie mógłby się
znaleźć na Hunky Dory. "Dirty Boys", choć w większości opinii
uznawany, przynajmniej w porównaniu z otwierającym trackiem, za utwór dołujący,
źle nie wypada. Misterne brzmienie saksofonu w temacie nadaje kompozycji
tajemniczego i leniwego zarazem charakteru. Bowie jednak rozkręca się w
refrenie i to właśnie wtedy utwór nabiera mocno funkowego wydźwięku, a całość
może się kojarzyć z nagraniami Toma Waitsa - gdzieś unosi się ta cyrkowa,
groteskowa aura. Przebojowość i energia powracają wraz z drugim singlem.
"The Stars (Are Out Tonight)" prezentuje prawdziwie stadionowy
feeling, ale nie jest to "stadion" rozumiany jako patetyzm
indierockowych gwiazdek, ale prawdziwego wyjadacza, który był wszędzie, grał
wszędzie, przeżył praktycznie wszystko i tworzył z największymi. David Bowie,
chociaż już sześćdziesięcioletni i z problemami zdrowotnymi, wokalnie wznosi
się tu na swoje obecne wyżyny. A gitary? Przez większość czasu znakomicie
wyznaczają, razem z perkusją, rytm. I chociaż to prosty utwór, kawałek, jakich
Bowie nagrał w swojej karierze dziesiątki, to w 2013 roku ten styl nie traci
nic ze swojej świetności i przede wszystkim świeżości. To się sprawdza, a jego
wielowarstwowość doskonale wkomponowuje się w świetnie ironiczny, ale jakże
prawdziwy tekst. Pianie z celebrytów, jako bogów obecnego życia, a przy okazji
prztyczek w swój własny nos, wyszło mu bardzo zgrabnie. Tak, warto było czekać
na ten album, czego potwierdzeniem jest następujący "Love is Lost".
Rzężące riffy Gerry'ego Leonarda, klimatyczne klawisze, pulsujący bas Gail Ann
Dorsey i ponownie wyczuwalna paranoja i niepokój w ogólnej linii melodyjnej
działają. "Valentine's Day" przynosi wyciszenie i prawdziwie
eightiesowy pop (Boże, jaki ten refren jest dobry!) okraszony melancholijnymi
solówkami na gitarze, spokojnym śpiewem Davida kojarzącym się z okresem
Ziggy'ego Stardusta. Bowie skomponował prawdziwie piękną balladę, zahaczającą
niemal o ckliwość i romantyzm, a jednak wszystko wypada solidnie. Kolejną
petardą, następnym highlightem wyrzucającym The Next Day na szczyt tegorocznych
wydawnictw, jest "(You Will) Set the World On Fire" - trochę Tin
Machine, trochę T-Rex, czyli przebój
pełną gębą, klasyka rocka i naprawdę masa dobrej muzyki.
Zalety zaletami, a tych na The Next Day jest więcej niż
spadków formy, jednak nie przemawiają do mnie jednak "If You Can See
Me" i "I'd Rather Be High". Pierwszy z utworów to niesamowicie
pokręcona, oparta na iście drumandbassowym rytmie fuzja awangardy z
freejazzową estetyką, która nawiązuje do tej bardziej eksperymentalnej ery
Bowiego. Drugi indeks to po prostu nic nowego, ot, utwór, jakich Anglik nagrał
w swoim życiu wiele, a który przeskakuje większość kompozycji na najnowszej
płycie. O, chociażby "Heat", które można nazwać prawdziwym majstersztykiem. Ponad czterominutowa kompozycja utrzymana w stylistyce ambientu i industrial noir przywołuje na myśl twórczość Scotta Walkera, jego poetyckiego ducha i mocny oraz powolny styl śpiewu. "Heat" ciągnie się i ciągnie, a w tle pobrzmiewają skrzypce, klawisze, gdzieś też charczą gitary, nadając utworowi przestrzennego charakteru. To raczej modlitwa, niż zwykły odbębniacz na zakończenie płyty. Coś, co wzrusza swoim wydźwiękiem, zwłaszcza jeśli zwróci się uwagę na niemal łkające smyki. Końcowa cisza daje jednak nadzieję, że The Next Day to nie koniec, ale kontynuacja wielkiej kariery.
Chociaż dekada minęła jak jeden dzień, to Bowiemu bliżej do
cudownych lat siedemdziesiątych, niż do poziomi z Reality, który nie był złym
albumem, ale któremu troszkę jednak brakowało. The Next Day to potwierdzenie,
że On nadal jest w formie, nadal nagrywa dobre kawałki, nawet jeśli powiela
stare schematy. I, co najważniejsze, nadal mu się chce to robić z sercem. Tony
Visconti jeszcze nie tak dawno temu ogłaszał, że Bowie nie będzie koncertował z
nowym materiałem. Kilka dni temu jednak wypowiedziała się żona Davida, która
stwierdziła, że nie można wykluczyć trasy koncertowej. To byłaby świetna
wiadomość. Póki jednak...Davidzie Bowie, dobrze, że jesteś.
8
Piotr Strzemieczny
Piotr Strzemieczny
Błyskotliwa recenzja, na pewno zdecydowałabym się na kupno płyty, po jej przeczytaniu.
OdpowiedzUsuńRecenzja rzeczywiście bardzo ciekawa (i świetnie napisana), ale za sprawą radiowej Trójki płytę Bowiego przesłuchałem już kilka razy i rzygam tym albumem. W oderwaniu od kontekstu i postaci twórcy jest strasznie słaby...
OdpowiedzUsuńRzygać to można po wódce Drgi MIchale a nowa płyta Bowiego to pięknie zagrany/zaśpiewany i skomponowany materiał jakich mało w dzisiejszym facebookowo-plastikowym światku
OdpowiedzUsuń