piątek, 15 marca 2013

Recenzja: David Bowie - "The Next Day" (2013, RCA)

Jeśli ktoś zastanawiał się, jak w 2013 roku będzie brzmiał David Bowie, The Next Day jest tego idealną wizytówką.









Można zacząć sztampowo: "Wielki powrót po dziesięciu latach!", można jeszcze bardziej doniośle: "The Next Day to jedno z ważniejszych wydawnictw bieżącego roku!", ale równie dobrze można napisać: "Bowie dalej w formie" tudzież - i to zdanie będzie stanowić niejako podsumowanie całej płyty - "Dekada minęła jak jeden dzień. Davidzie Bowie, dobrze, że jesteś".


8 stycznia, dzień sześćdziesiątych szóstych urodzin Davida Bowie, okazał się nie tylko kolejnym rodzinnym świętem muzyka i datą ważną dla fanów (można wysłać na Facebooku życzenia, wstawić jakiś mem lub piosenkę z YouTube i będzie fajnie). 8 stycznia Bowie zapowiedział swoją nową płytę - pierwszą od dekady - i od razu udostępnił pierwszy singiel. "Where Are We Now?" może i nie rzuciło krytyków i recenzentów na kolana, ale pokazało, że na The Next Day warto czekać i z każdym kolejnym dniem skreślać okienko w kalendarzu. Premierowy utwór udowodnił, że Bowie nadal potrafi tworzyć muzykę ładną, a w tym przypadku niezmiernie melancholijną. Bo "Where Are We Now?" to reminiscencje za starymi czasami, to powrót do Berlina lat siedemdziesiątych, bliskich mu osób i współpracy z Tonym Viscontim - producentem, który miał swój udział w przygotowywaniu najlepszych albumów Bowiego. Singlowy utwór to jednak nie jedyny odnośnik do czasów sprzed czterdziestu lat. Wystarczy spojrzeć na okładkę The Next Day, która nawiązuje do Heroes, płyty wydanej w 1977 roku, w czasie jego tak zwanej berlińskiej ery. Pierwszą od dziesięciu lat płytę Bowiego można też rozpatrywać w inny, bardzo prosty sposób - można ją uznać jako wycięcie najlepszych momentów artysty, taką kompilację jakości z okresu od Hunky Dory do Let's Dance, chociaż i potem Bowie nie nagrywał złych płyt.

"Where Are We Now?" to także nie jedyna ballada na najnowszej płycie Anglika. The Next Day zbudowane jest właśnie na tych spokojnych, melodyjnych kompozycjach, a z drugiej strony mamy starego dobrego Bowiego, pełnego przebojowych utworów, mocnych refrenów i chwytliwych gitar. Oba rodzaje przeplatają się ze sobą, tworząc tym samym naprawdę ciekawy nastrój. Wywołują w słuchaczu uczucie napięcia i zainteresowania. I z każdym kolejnym odtworzeniem albumu można zyskać coś nowego.

"The Next Day", utwór otwierający płytę i zarazem tytułowy, to niesamowity powrót do lat największej świetności. Bowie rozkręca się w nim powoli, chociaż już na wstępie zaczyna z wysokiego C, gitary nadają szybkiego tempa, perkusja nie pozwala zamulić, a cała energia wychodzi w refrenie i wyśpiewywanym "Here I am/ Not quite dying/ My body left to rot in a hollow tree". David powrócił i się bawi, a "The Next Day" to zabawa wypełniona szaleństwem. Utwór tak przebojowy, że spokojnie mógłby się znaleźć na Hunky Dory. "Dirty Boys", choć w większości opinii uznawany, przynajmniej w porównaniu z otwierającym trackiem, za utwór dołujący, źle nie wypada. Misterne brzmienie saksofonu w temacie nadaje kompozycji tajemniczego i leniwego zarazem charakteru. Bowie jednak rozkręca się w refrenie i to właśnie wtedy utwór nabiera mocno funkowego wydźwięku, a całość może się kojarzyć z nagraniami Toma Waitsa - gdzieś unosi się ta cyrkowa, groteskowa aura. Przebojowość i energia powracają wraz z drugim singlem. "The Stars (Are Out Tonight)" prezentuje prawdziwie stadionowy feeling, ale nie jest to "stadion" rozumiany jako patetyzm indierockowych gwiazdek, ale prawdziwego wyjadacza, który był wszędzie, grał wszędzie, przeżył praktycznie wszystko i tworzył z największymi. David Bowie, chociaż już sześćdziesięcioletni i z problemami zdrowotnymi, wokalnie wznosi się tu na swoje obecne wyżyny. A gitary? Przez większość czasu znakomicie wyznaczają, razem z perkusją, rytm. I chociaż to prosty utwór, kawałek, jakich Bowie nagrał w swojej karierze dziesiątki, to w 2013 roku ten styl nie traci nic ze swojej świetności i przede wszystkim świeżości. To się sprawdza, a jego wielowarstwowość doskonale wkomponowuje się w świetnie ironiczny, ale jakże prawdziwy tekst. Pianie z celebrytów, jako bogów obecnego życia, a przy okazji prztyczek w swój własny nos, wyszło mu bardzo zgrabnie. Tak, warto było czekać na ten album, czego potwierdzeniem jest następujący "Love is Lost". Rzężące riffy Gerry'ego Leonarda, klimatyczne klawisze, pulsujący bas Gail Ann Dorsey i ponownie wyczuwalna paranoja i niepokój w ogólnej linii melodyjnej działają. "Valentine's Day" przynosi wyciszenie i prawdziwie eightiesowy pop (Boże, jaki ten refren jest dobry!) okraszony melancholijnymi solówkami na gitarze, spokojnym śpiewem Davida kojarzącym się z okresem Ziggy'ego Stardusta. Bowie skomponował prawdziwie piękną balladę, zahaczającą niemal o ckliwość i romantyzm, a jednak wszystko wypada solidnie. Kolejną petardą, następnym highlightem wyrzucającym The Next Day na szczyt tegorocznych wydawnictw, jest "(You Will) Set the World On Fire" - trochę Tin Machine, trochę T-Rex,  czyli przebój pełną gębą, klasyka rocka i naprawdę masa dobrej muzyki. 

Zalety zaletami, a tych na The Next Day jest więcej niż spadków formy, jednak nie przemawiają do mnie jednak "If You Can See Me" i "I'd Rather Be High". Pierwszy z utworów to niesamowicie pokręcona, oparta na iście drumandbassowym rytmie fuzja awangardy z freejazzową estetyką, która nawiązuje do tej bardziej eksperymentalnej ery Bowiego. Drugi indeks to po prostu nic nowego, ot, utwór, jakich Anglik nagrał w swoim życiu wiele, a który przeskakuje większość kompozycji na najnowszej płycie. O, chociażby "Heat", które można nazwać prawdziwym majstersztykiem. Ponad czterominutowa kompozycja utrzymana w stylistyce ambientu i industrial noir przywołuje na myśl twórczość Scotta Walkera, jego poetyckiego ducha i mocny oraz powolny styl śpiewu. "Heat" ciągnie się i ciągnie, a w tle pobrzmiewają skrzypce, klawisze, gdzieś też charczą gitary, nadając utworowi przestrzennego charakteru. To raczej modlitwa, niż zwykły odbębniacz na zakończenie płyty. Coś, co wzrusza swoim wydźwiękiem, zwłaszcza jeśli zwróci się uwagę na niemal łkające smyki. Końcowa cisza daje jednak nadzieję, że The Next Day to nie koniec, ale kontynuacja wielkiej kariery.

Chociaż dekada minęła jak jeden dzień, to Bowiemu bliżej do cudownych lat siedemdziesiątych, niż do poziomi z Reality, który nie był złym albumem, ale któremu troszkę jednak brakowało. The Next Day to potwierdzenie, że On nadal jest w formie, nadal nagrywa dobre kawałki, nawet jeśli powiela stare schematy. I, co najważniejsze, nadal mu się chce to robić z sercem. Tony Visconti jeszcze nie tak dawno temu ogłaszał, że Bowie nie będzie koncertował z nowym materiałem. Kilka dni temu jednak wypowiedziała się żona Davida, która stwierdziła, że nie można wykluczyć trasy koncertowej. To byłaby świetna wiadomość. Póki jednak...Davidzie Bowie, dobrze, że jesteś.

8

Piotr Strzemieczny

3 komentarze:

  1. Błyskotliwa recenzja, na pewno zdecydowałabym się na kupno płyty, po jej przeczytaniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Recenzja rzeczywiście bardzo ciekawa (i świetnie napisana), ale za sprawą radiowej Trójki płytę Bowiego przesłuchałem już kilka razy i rzygam tym albumem. W oderwaniu od kontekstu i postaci twórcy jest strasznie słaby...

    OdpowiedzUsuń
  3. Rzygać to można po wódce Drgi MIchale a nowa płyta Bowiego to pięknie zagrany/zaśpiewany i skomponowany materiał jakich mało w dzisiejszym facebookowo-plastikowym światku

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.