WYTWÓRNIA: Polydor
WYDANE: 27 września 2013
FACEBOOKWYDANE: 27 września 2013
Powiedzieć o siostrach Haims, że
są debiutantkami, to jakby skłamać. Chociaż płyta Days are gone ukazała
się dopiero pod koniec września, to teledyski do singlowych numerów od roku
uzbierały już łącznie kilkanaście milionów odtworzeń. Doświadczenia muzyczne
sióstr Este, Danielle i Alany sięgają jednak nieco wstecz. Już jako uczennice
nabierały szlifów w rodzinnym zespole Rockinhaim (z tatą na perkusji i mamą
gitarzystką). W roku 2005 natomiast Danielle i Este, działające wówczas w
zespole The Valli Girls,
zanotowały udział w soundtracku do filmu „Stowarzyszenie wędrujących jeansów”.
Niedługo potem w 2006 r. powstał zespół Haim. Gdzieś w okresie między
powstaniem zespołu a nagraniem pierwszej epki, jedna z sióstr, Danielle, odbyła
trasę z Jenny Lewis (znaną z Rilo Kiley) a także akompaniowała Julianowi
Casablancasowi z The Strokes podczas jego solowych występów.
Gdyby zdarzyło się, że mimo obszernego
wstępu, ktoś jeszcze miał wątpliwości co do referencji zespołu, to wspomnę, że
każda z sióstr jest multiinstrumentalistą, a ich inspiracje są, jak na zespół
indiepopowy, bardzo oryginalne. Za symboliczne dla niejednoznacznej stylistyki
Haims można uznać dwa fakty dotyczące strony wizualnej. W teledysku do
„Falling” dziewczęta prezentują się na łonie natury niczym hipiski – często ich
muzykę określa się mianem „nu-folk”- łowiąc ryby gołymi rękami. Z kolei w
studiu u Davida Lettermana w dżinsowych szortach i skórzanych kurtkach przypominają
stałe bywalczynie nowojorskiego, punkowego klubu CBGB’s.
I tutaj należałoby przejść do
zawartości albumu.
Można przyjąć, że cztery single
(„Forever”, „Don’t Save Me”, „Falling” i „The Wire”), a także „Go slow” czy
ostatnie na płycie „Running if you call my name” - świetnie skrojona, gładko
zmiksowana muzyka pop – stylistycznie
nieco różnią się od reszty zawartości albumu.
Wiele osób w muzycznym światku zauważyło na debiutanckiej
płycie Haim podobieństwo do dokonań słynnego Fleetwood Mac. I rzeczywiście.
Choć trudno wskazać na bezpośrednie zapożyczenia to szczególnie pierwsze utwory
na płycie (wspomniane single) budzą skojarzenia z twórczością Micka Fleetwooda
i Johna McVie. A w szczególności z brzmieniem zespołu po 1975 roku, kiedy
zaczyna on grać soft rocka i zyskuje olbrzymie komercyjne powodzenie. Wtedy też
do zespołu dołącza Steve Nicks oraz Lindsey Buckingham. Co warte odnotowania,
utwory z wokalem Buckinghama wydają się mieć wiele wspólnego z zawartością Days
are gone. Zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej Haims prezentują
estetykę wspomnianej już odmiany rocka. Są to utwory lekkie, tematyką
poruszające sprawy wszelakich relacji i związków, w zdecydowanej mierze
uczuciowych i prawie zawsze romantycznych.
Pozostałe na płycie utwory są
dowodem dosyć rzadko spotykanej w muzyce indie pop inspiracji r’n’b lat
dziewięćdziesiątych. Gdy wybrzmiewają „Days are gone”, czy „My song 5”, przed oczyma staje nam Destiny’s Child jak
żywe. Podobny zabieg zastosował już kilka lat temu psychodelizujący Yeaseayer,
gdy na płycie Odd Blood (2010) złożył hołd Justinowi Timberlake’owi.
Taka właśnie stylistyka jest obecna na sporej części albumu sióstr Haims. Nie
znaczy to jednak, że mamy do czynienia z muzyką retro. Każdy kawałek stanowi
mieszankę gatunkową. Wspomniane już tytułowe nagranie „Days are gone” na
przykład, poza odwołaniem do rhythm and bluesa sprzed dwóch dekad, jest utworem
bardzo współcześnie zelektryfikowanym i jego fragmenty przypominają glitch. Z
kolei przy „My song 5” i „Let me go” w
pewnym momencie mamy wrażenie, że do studia wkracza Jack White, aby dodać od
siebie nieco drapieżności za pomocą ciężkich riffów elektrycznej gitary. A o
tym, że siostry Este, Danielle i Alana w czasach zespołu tworzonego z rodzicami
lubowały się w soulowych rytmach wytwórni Motown, przypomina „If I Could Change
Your Mind”, w którym pobrzmiewa Diana Ross, ale także wczesna Madonna.
Album jest różnorodny,
konstrukcja niemal każdego utworu świetnie przemyślana i zaaranżowana. Pełno tu
tanecznych lub sentymentalnych – z odpowiednią dozą ironii oczywiście –
melodii, przy których trudno się nudzić. Od tej reguły jest ledwie kilka
wyjątków. Najsłabsze na płycie kompozycje są jednak, w najgorszym razie,
przeciętne. Pojawia się tylko jedna wątpliwość. Mianowicie utwory są tak
wygładzone na etapie produkcji, że aż nie licują z przedrostkiem „indie-”.
Relacja słuchacza z krążkiem Days
are gone może się po pewnym czasie przerodzić w uzależnienie, które
doskonale oddaje fragment utworu „Forever”. Proponuję więc zanucić sobie „Go (...), get out of my memory, no(....), not
tonight, I don't have the energy”.
8
Wojtek Łysek
Lindsey Buckingham to chłopiec
OdpowiedzUsuń