czwartek, 14 listopada 2013

Recenzja: Haim - Days Are Gone





WYTWÓRNIA: Polydor
WYDANE: 27 września 2013
FACEBOOK

Powiedzieć o siostrach Haims, że są debiutantkami, to jakby skłamać. Chociaż płyta Days are gone ukazała się dopiero pod koniec września, to teledyski do singlowych numerów od roku uzbierały już łącznie kilkanaście milionów odtworzeń. Doświadczenia muzyczne sióstr Este, Danielle i Alany sięgają jednak nieco wstecz. Już jako uczennice nabierały szlifów w rodzinnym zespole Rockinhaim (z tatą na perkusji i mamą gitarzystką). W roku 2005 natomiast Danielle i Este, działające wówczas w zespole  The Valli Girls, zanotowały udział w soundtracku do filmu „Stowarzyszenie wędrujących jeansów”. Niedługo potem w 2006 r. powstał zespół Haim. Gdzieś w okresie między powstaniem zespołu a nagraniem pierwszej epki, jedna z sióstr, Danielle, odbyła trasę z Jenny Lewis (znaną z Rilo Kiley) a także akompaniowała Julianowi Casablancasowi z The Strokes podczas jego solowych występów.



Gdyby zdarzyło się, że mimo obszernego wstępu, ktoś jeszcze miał wątpliwości co do referencji zespołu, to wspomnę, że każda z sióstr jest multiinstrumentalistą, a ich inspiracje są, jak na zespół indiepopowy, bardzo oryginalne. Za symboliczne dla niejednoznacznej stylistyki Haims można uznać dwa fakty dotyczące strony wizualnej. W teledysku do „Falling” dziewczęta prezentują się na łonie natury niczym hipiski – często ich muzykę określa się mianem „nu-folk”- łowiąc ryby gołymi rękami. Z kolei w studiu u Davida Lettermana w dżinsowych szortach i skórzanych kurtkach przypominają stałe bywalczynie nowojorskiego, punkowego klubu CBGB’s. 



I tutaj należałoby przejść do zawartości albumu.



Można przyjąć, że cztery single („Forever”, „Don’t Save Me”, „Falling” i „The Wire”), a także „Go slow” czy ostatnie na płycie „Running if you call my name” - świetnie skrojona, gładko zmiksowana muzyka pop –  stylistycznie nieco różnią się od reszty zawartości albumu.



Wiele osób w  muzycznym światku zauważyło na debiutanckiej płycie Haim podobieństwo do dokonań słynnego Fleetwood Mac. I rzeczywiście. Choć trudno wskazać na bezpośrednie zapożyczenia to szczególnie pierwsze utwory na płycie (wspomniane single) budzą skojarzenia z twórczością Micka Fleetwooda i Johna McVie. A w szczególności z brzmieniem zespołu po 1975 roku, kiedy zaczyna on grać soft rocka i zyskuje olbrzymie komercyjne powodzenie. Wtedy też do zespołu dołącza Steve Nicks oraz Lindsey Buckingham. Co warte odnotowania, utwory z wokalem Buckinghama wydają się mieć wiele wspólnego z zawartością Days are gone. Zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej Haims prezentują estetykę wspomnianej już odmiany rocka. Są to utwory lekkie, tematyką poruszające sprawy wszelakich relacji i związków, w zdecydowanej mierze uczuciowych i prawie zawsze romantycznych.



Pozostałe na płycie utwory są dowodem dosyć rzadko spotykanej w muzyce indie pop inspiracji r’n’b lat dziewięćdziesiątych. Gdy wybrzmiewają „Days are gone”, czy „My song 5”,  przed oczyma staje nam Destiny’s Child jak żywe. Podobny zabieg zastosował już kilka lat temu psychodelizujący Yeaseayer, gdy na płycie Odd Blood (2010) złożył hołd Justinowi Timberlake’owi. Taka właśnie stylistyka jest obecna na sporej części albumu sióstr Haims. Nie znaczy to jednak, że mamy do czynienia z muzyką retro. Każdy kawałek stanowi mieszankę gatunkową. Wspomniane już tytułowe nagranie „Days are gone” na przykład, poza odwołaniem do rhythm and bluesa sprzed dwóch dekad, jest utworem bardzo współcześnie zelektryfikowanym i jego fragmenty przypominają glitch. Z kolei przy „My song 5” i  „Let me go” w pewnym momencie mamy wrażenie, że do studia wkracza Jack White, aby dodać od siebie nieco drapieżności za pomocą ciężkich riffów elektrycznej gitary. A o tym, że siostry Este, Danielle i Alana w czasach zespołu tworzonego z rodzicami lubowały się w soulowych rytmach wytwórni Motown, przypomina „If I Could Change Your Mind”, w którym pobrzmiewa Diana Ross, ale także wczesna Madonna.



Album jest różnorodny, konstrukcja niemal każdego utworu świetnie przemyślana i zaaranżowana. Pełno tu tanecznych lub sentymentalnych – z odpowiednią dozą ironii oczywiście – melodii, przy których trudno się nudzić. Od tej reguły jest ledwie kilka wyjątków. Najsłabsze na płycie kompozycje są jednak, w najgorszym razie, przeciętne. Pojawia się tylko jedna wątpliwość. Mianowicie utwory są tak wygładzone na etapie produkcji, że aż nie licują z przedrostkiem „indie-”.



Relacja słuchacza z krążkiem Days are gone może się po pewnym czasie przerodzić w uzależnienie, które doskonale oddaje fragment utworu „Forever”. Proponuję więc zanucić sobie  Go (...), get out of my memory, no(....), not tonight, I don't have the energy”.

8

Wojtek Łysek  

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.