Muzyka dla melancholijnych nastolatków.
Yuck przebyli ogromną drogę od 2011 roku, czyli od czasu
wydania debiutanckiego krążka. Yuck,
jak każdy wie, było wierną kopią najlepszych inspiracji, jakie tylko Bozia i
inni święci mogli wymyślić na przełomie lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych w amerykańskiej muzyce niezależnej. Wierną kopią, czyli
udaną kopią, bo z każdej strony wracały do nas wspomnienia i dźwięki kojarzone
z Dinosaur Jr, Galaxie 500, Dismemberment Plan, Superchunk czy innym Sonic
Youth. Ale jednak kopią.
A niech mnie, jeśli komuś nie sprawiało przyjemności
słuchanie „The Wall”, „Get Away” czy nie rozczulał się przy łagodnym i uroczym
brzmieniu „Suicide Policeman”. Yuck z
perspektywy czasu ratowało się jednak swoim, w głównej mierze, gówniarskim
wydźwiękiem, po prostu niechlujną muzyką. A że kopia? Że nic odkrywczego? Cóż,
indie rock na miarę naszych czasów, więc co tu się dziwić. Po debiucie Fat
Possum udostępniało jeszcze nowe utwory, pojawiła się wersja deluks płyty i
wszystko wyglądało poprawnie. Wyglądało, bo WTEM!
W kwietniu bieżącego roku Daniel Blumberg postanowił odejść
z Yuck i skupić się na swoim kolejnym projekcie o tajemniczej nazwie Hebronix. „Dan
Blumberg – mistrz jednej płyty”? Coś w tym jest, bo jak nie spojrzymy, to w
każdej podjętej przez niego inicjatywie zegar zatrzymywał się na godzinie pierwszej. Cajun Dance Party? The Colourful Life. Yuck? Yuck.
Oupa? Forget. I teraz
przyszedł czas na Unreal w wykonaniu
Hebronix. Ale nie o Blumbergu tutaj mowa, tylko o Glow and Behold, nowym długograju ohydnej formacji.
Chociaż Daniela tutaj jednak brakuje. O dziwo.
Co trzeba podkreślić? Zespół ewidentnie stracił na swojej
przebojowości. Przy debiucie czasem aż kipiało od nadmiaru energii, czy to we
wspomnianym „Get Away”, czy „Operation”. Jasne, Yuck zawierało także nagrania bardziej melancholijne („Stutter”),
ale Glow and Behold to znaczne
wycofanie ze strony reprezentantów Fat Possum.
Mówi się, że coś jest nudne
jak flaki z olejem. W przypadku płyty numer dwa to sformułowanie może
byłoby rzucone nieco na wyrost, ale – no nie oszukujmy się – mocnych punktów
tutaj jak na lekarstwo. Otwierające całość „Sunrise in Maple Shade”,
trzyminutowa instrumentalówka, ciągnie się bardzo długo, nie wciągając
słuchacza żadnym konkretnym argumentem. O, takie plumkanie na gitarze z
dęciakami w tle. Raczej zły początek,
bo nużący i usypiający, a sam utwór lepiej sprawdziłby się raczej jako ostatnia pozycja. „Out of Time” to coś, co mogliby sporządzić Keane, Travis, The Shins czy
inne The Fray. Standardowy indie pop dla rozmarzonych nastolatków z
głębokim i rozmytym refrenem. Właśnie w takich brzmieniach lubuje się ten,
który współzakładał Yuck i w nim pozostał, Max Bloom. Odejście Blumberga
poskutkowało również odejściem od tego bardziej zadziornego grania, z którym
obecnie można się „spotkać” tylko w kilku kompozycjach. Bloom robi natomiast
to, w czym czuje się najlepiej – skomponował urocze indie-ballady: takie do przytulania,
do potrzymania partnera/ki za rączkę, spaceru po promenadzie i wieczornego
przesiadywania w oknie kumpeli. Ale jednak!
Ale jednak są też wyjątki. Może nie do końca rozgrzane, nie
tak rzężące, jak jeszcze dwa lata temu, ale słuchając Glow and Behold mogą się podobać „Lose My Breath” z dynamicznym i
chwytliwym refrenem oraz „Middle Sea”, któremu najbliżej do tego, co Yuck
wyprawiali na Yuck i zarazem jedna z
najciekawszych rzeczy, jaką Yuck zrobili kiedykolwiek. Pierwszy z tych dwóch, z
racji żeńskich wokali, przypomina dokonania Veronica Falls, ale „Lose My Breath”
brzmi po prostu pełniej i ciekawiej (a ten refren!)
Perełką, prawdziwą solą
tej płyty, jest natomiast „Somewhere” – najładniejsza ballada,
najładniejszy utwór na Glow and Behold. Spokojne
tempo, rozmarzony wokal i melancholijna melodia, którą – gdybyśmy występowali w
serialu dla młodzieży – chcielibyśmy mieć właśnie jako tło którejś z bardziej
intymnych sytuacji. Takie to amerykańskie
w swoim wydźwięku. No i jest jeszcze zamykające płytę „Glow and Behold”, utwór charakterystyczny
dla starych nagrań Sebadoh. Semi-akustyczny kawałek, przy akompaniamencie
dęciaków i czającej się gdzieś w tle zapętlonej gitarze, to też pozytyw albumu.
Ostatni.
A to dlatego, że reszta kompozycji jest nijaka i miałka,
niepozostawiająca po sobie żadnego znaku, ani jednego momentu, który utkwiłby w
pamięci. Który zaczepiłby się w głowie i nucilibyśmy go pod nosem czy gdzieś (tam).
Wszystko spływa, przez co nie możemy mówić o rozwoju Yuck. Stagnacja? Tak, jak
najbardziej. A to źle. No, nienajlepiej.
5.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.