piątek, 18 października 2013

Recenzja: Tomasz Makowiecki – "Moizm" (2013, Sony)

Tomasz Makowiecki wraca w nowej odsłonie i stylistyce.












Widzę, że z tym Makowieckim to jednak grubsza afera. Z wiadomych kolei rzeczy wyrosła nam druga Brodka situation. Załóżmy, że Moizm nagrał jakiś kompletnie anonimowy, przeciętny, szary gość, który programy typu talent show, jak i całą telewizyjną maszynerię zna wyłącznie z pozycji widza. Załóżmy, że jakimś cudem jakiś label wydaje jego album, a po jakimś czasie pojawiają się recenzje. Myślicie, że ktokolwiek zwróciłby uwagę na artystyczną dojrzałość materiału? Że pojawiłyby się zachwyty nad estetyką lat osiemdziesiątych? Albo zdania typu: „wreszcie zachód dotarł do naszej ojczyzny”? Odpowiem od razu: nie, w życiu czegoś takiego byśmy nie przeczytali. Zamiast tego padłyby komentarze w stylu: „za długie”, „nudnawe”, „nijakie”, „brak przebojowości”, „słabe kompozycje” itd. Mylę się?

Gdy u nas jakiś abiturient lub ktoś powiązany z programami telewizyjnymi nagrywa album *ambitny* (czyli nie z gatunku komercyjny pop), od razu zyskuje miano prawdziwego doświadczonego Artysty. I zawsze jest możliwość zbudowania legendy – w końcu autor krążka „przebył długą drogę” (i można o tym porozmawiać w telewizji śniadaniowej!). A ja zapytam: niby z jakiej racji już za sam fakt NAGRANIA PŁYTY przez kogoś ze „skazą w życiorysie” (przynajmniej tak postrzega się uczestników Idola, osobiście nic nie mam do tych ludzi) mam obowiązek go gloryfikować? Idąc tym tokiem rozumowania: gdyby Bayer Full wydał koszmarny syf w nu-jazzowo-elektronicznej OPRAWIE (wyobraźmy sobie, wiem, że to nie będzie łatwe), bezapelacyjnie przyznano by tytuł albumu roku, w reckach roiłoby się od porównań do Stevena Elliosona, a w wywiadach padałyby określenia w stylu „mesjasze polskiej muzyki ALTERNATYWNEJ”. Kuriozum.

Dlatego u mnie żaden handicap w ocenie nie zostanie uwzględniony. Nieważne, czy pisałbym o nowej płycie Paula McCartneya (słabej swoją drogą), Lou Reeda, Miley Cyrus, Edyty Bartosiewicz, Danny’ego Browna, James’a Blake’a, Tima Heckera, Billa Callahana, Omara Souleymana, MGMT, The Necks, Black Sabbath czy Prefab Sprout, zawsze czynnikiem świadczącym o ocenie będzie sama MUZYKA. Tylko i wyłącznie. Jebie mnie to, czy oceniam młodą gwiazdę komercyjnego popu, herosów metalu, legendę sophisti-popu, divę polskiej ballady rockowej, zblazowanego rapera, mistyka drone’owej elektroniki czy kogoś, kto był w Idolu. Liczy się tylko to, co słychać.

Przechodząc już do samego Moizmu: niezalowe (choć nie tylko) środowisko w PL zajawiło się singielkiem „Holidays In Rome”, dopatrując się wspólnych cech z bandami pokroju Kamp! czy Junior Boys. O ile przykład łódźko-wrocławskiej formacji wydaje się trafny, tak zestawienie z Junior Boys jawi mi się kompletnym nieporozumieniem. To, że ktoś zaprogramuje syntezator w sposób przywołujący stylistykę Kanadyjczyków, jeszcze niczego nie oznacza. Jedyne podobieństwo zachodzi tu na poziomie soundu, natomiast kompozycyjnie JB to zupełnie inna bajka, nie wspominając już o tekstach („Wtedy zwykle budzi ktoś / i z pyska mi wyrywa kość / lecz nie mam dość” – Greenspan he ain’t).

I tak „Holidays In Rome” brzmi jak niepewne początki Kamp!, „Zabierz mnie” to jakby ubogi mash-up „When No One Cares” i „The Reservoir”, wyzuty z wykwintnego kolorytu (choć plus za „Zabierz mnie / obojętnie gdzie” = normalnie Moz się wkrada ‹‹żarcik››), „Your Foreign Books” oraz „Na szlaku nocnych niedopałków” (tytuł zwala z nóg), nie oferuje niczego poza ckliwym klimatem i kilkoma beztreściowymi minutami (gdzie są te zapowiadane przez recenzentów Blake’owskie eksperymenty, się pytam?). Zresztą nie tylko te dwa numery wyróżniają się tą wadą. A już otwierające longplay „Dziecko księżyca” to sztandarowy przykład przerostu formy nad treścią. Sorry, ale obserwowanie czajnika, w którym gotuje się woda wydaje mi się ciekawszym zajęciem od słuchania tego „misterium”. Na zakończenie dostajemy dwuczęściową suitę „Ostatni brzeg” – to najbardziej kiczowaty fragment, gdzie jedynie uśmiech politowania jest na miejscu. Niestety panowie Skrzek i Komendarek niczego tu nie zdziałali.

Chyląc się ku końcowi trzeba Makowieckiemu przyznać, że próbował. Naprawdę życzę mu samych sukcesów, ale w żaden sposób nie mogę się dołączyć do łańcuszka dziennikarzy chwalących Moizm. Widać, że jakiś potencjał jest i nawet obrana droga wydaje się słuszna, ale to jeszcze nie jest ten artystyczny poziom, o jakim huczą media. Jak widać, na nasze krajowe warunki to wystarcza i chyba to jest największym smutkiem całej sytuacji, bo kto wie, a za jakiś czas Tomasz Makowiecki wróci z materiałem naprawdę godnym uwagi. Czego jemu, sobie i całej reszcie gorąco życzę.


3.5

Tomasz Skowyra

7 komentarzy:

  1. Tomek.
    Wiadomo. Ta płyta to nie arcydzieło. Ale jest NAPRAWDĘ DOBRA. Nie słuchaj całej płyty od razu bo zleje Ci się w jakąś jednorodną masę. Każdy utwór jest inny - słuchaj jednego utworu od początku do końca potem zostaw i znowu wróć. Nie spinaj się. Po prostu posłuchaj.

    OdpowiedzUsuń
  2. e tam, gadasz głupoty. rozumiem, każdy ma swoje zdanie, ale " moizm " jest wydany na światowym poziomie, nie oszukujmy się. wykorzystał wszystko, co mógł, i jego potencjał pokazał, że POTRAFI. w końcu. zdolny to chłopak, jednak szukał własnej drogi i mam nadzieję, że tego się będzie trzymał.

    OdpowiedzUsuń
  3. Recenzenci niepokorni, lol.
    Dość tendencyjne i przeciętnie napisane.

    OdpowiedzUsuń
  4. po tej recenzji trochę inaczej spojrzałam na płytę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tym, którzy chcą się przekonać, jak "Moizm" i "nowy Makowiecki" brzmią na żywo, polecamy koncert w Krakowie - w Klubie Studio wieczorem 12 kwietnia 2014. Bilety są już dostępne! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo chaotycznie napisana recenzja.Pleonasmos.

    "Widzę, że z tym Makowieckim to jednak grubsza afera. Z wiadomych kolei rzeczy wyrosła nam druga Brodka situation. Załóżmy, że Moizm nagrał jakiś kompletnie anonimowy, przeciętny, szary gość, który programy typu talent show, jak i całą telewizyjną maszynerię zna wyłącznie z pozycji widza. Załóżmy, że jakimś cudem jakiś label wydaje jego album, a po jakimś czasie pojawiają się recenzje. Myślicie, że ktokolwiek zwróciłby uwagę na artystyczną dojrzałość materiału? Że pojawiłyby się zachwyty nad estetyką lat osiemdziesiątych? Albo zdania typu: „wreszcie zachód dotarł do naszej ojczyzny”? Odpowiem od razu: nie, w życiu czegoś takiego byśmy nie przeczytali. Zamiast tego padłyby komentarze w stylu: „za długie”, „nudnawe”, „nijakie”, „brak przebojowości”, „słabe kompozycje” itd. Mylę się?"

    Tak,myli się Pan.Płytę mógłby nagrać święty Antoni.Jest dobra.Skoro większość tak pisze/mówi,to znaczy,że tak jest.

    Proszę obejrzeć Blue Velvet,przejść przez ekran,wziąć leżące ucho,pozbyć się swojego,przejść przez ekran(na pewno jakiś się znajdzie),założyć nowe ucho,bowiem planowanie wycieczek wychodzi Panu najlepiej.Po co ta nieuzasadniona ironia?Co mnie obchodzi przeszłość?Mamy dwudziesty piąty czerwca dwa tysiące piętnastego roku.Salut!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.