czwartek, 31 października 2013

Recenzja: Sowa - Sowa




WYTWÓRNIA: Wytwórnia Krajowa
WYDANE: 26 lipca 2013
WIĘCEJ O ARTYŚCIE
FACEBOOK 


Zaskakujących debiutów w polskiej elektronice szeroko rozumianej jak zwykle – jak na lekarstwo. Pomijając parę nazw, które duszą się we własnym sosie od ładnych paru lat – pustka, nic, przysłowiowa cisza na morzu. A gdzieś w podpiaseczyńskim lesie cicho pohukuje sobie Sowa. Nie huczy jeszcze na tyle głośno, żeby uskarżali się na nią dbający o mir domowy i nabożne kultywowanie ciszy nocnej mieszkańcy okolicznych dzielnic, jednak co bardziej wprawni słuchacze już na pewno znają i do mrocznego huu-huuu! dołączają swoje ach! i och! Epka offowego projektu Sowa to nowa karta w polskiej elektronice. Mocno limitowana – bo Wytwórnia Krajowa zdecydowała się na wypuszczenie zaledwie 200 krążków. Kto odrobił lekcje z Buriala wie jednak, że kaliber jest dość solidny.

Płytę otwiera mocno klubowy „Krzyk” z wysamplowanym pohukiwaniem w wykonaniu... (i niech ktoś tylko spróbuje zaprzeczyć!!) Beyonce. Podbudowane solidną partią basową pocięte wokale wprowadzają w swoisty trans, amok, z którego boleśnie wybudzimy się po jakichś 40 minutach żałując, że nie trwał on chociaż minuty dłużej. Burialowe połamane bity nie odpuszczają tu ani na sekundę. Ambient chyba nigdy nie doczekał się w Polsce tak godnego reprezentanta, na jakiego zanosi się Sowa. „Mgła” buduje przed słuchaczem przytłaczającą, depresyjną przestrzeń w stylu „Still” Vitalica. Jeszcze wcześniej bardziej uważni słuchacze na pewno wyłapią loopowane frazy nagrane po przyjacielsku przez Michała Wiraszkę z Much (na szczęście tu „muchowa” liryka nie została przemycona). Wszystko podane jest w dość oszczędnej formie, bez zbędnych ornamentów, przez co dla wielu materiał może wydać się zbyt ascetyczny.

Surowość brzmienia tu jednak jest jak najbardziej efektem zamierzonym. Niektóre utwory mają też genialne zastosowania pozamuzyczne. „Duchy” na przykład świetnie nadają się do jedzenia - ślizgający się bit  genialnie pobudza perystaltykę jelit. Nie idąc za ciosem i nie wgłębiając się w gastryczne metafory (żeby wszystko nie skończyło się jedną wielką kupą), każdy utwór ma swoją własną, odrębną historię do opowiedzenia. Przez to płyta nie nudzi, co chwila serwując nieco inny odcień elektroniki. Miejmy więc nadzieję, że to nie jednorazowy eksperyment, a Sowa na dobre rozgości się w rodzimej przestrzeni klubowej.

Polska scena muzyczna ma już jednego reprezentanta muzyki prosto z bagien.  Gorzowskie UL/KR doczekało się teraz elektronicznego kuzyna. Brzmienie generowane przez Sowę powinno zainteresować kogoś więcej niż aktywistów Greenpeace. Płyta numer 107 (tak wynika z ręcznie naniesionej numeracji) z dumą wędruje na moją półkę do części, która raczej nie zachodzi kurzem. Euforii może nie ma, ale jest bardzo dobrze!

6.5

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.