WYTWÓRNIA: Wytwórnia Krajowa
WYDANE: 26 lipca 2013
WIĘCEJ O ARTYŚCIE
FACEBOOK
WYDANE: 26 lipca 2013
WIĘCEJ O ARTYŚCIE
Zaskakujących
debiutów w polskiej elektronice szeroko rozumianej jak zwykle – jak na
lekarstwo. Pomijając parę nazw, które duszą się we własnym sosie od ładnych
paru lat – pustka, nic, przysłowiowa cisza na morzu. A gdzieś w
podpiaseczyńskim lesie cicho pohukuje sobie Sowa. Nie huczy jeszcze na tyle
głośno, żeby uskarżali się na nią dbający o mir domowy i nabożne kultywowanie
ciszy nocnej mieszkańcy okolicznych dzielnic, jednak co bardziej wprawni
słuchacze już na pewno znają i do mrocznego huu-huuu! dołączają swoje ach!
i och! Epka offowego projektu Sowa to nowa karta w polskiej elektronice.
Mocno limitowana – bo Wytwórnia Krajowa zdecydowała się na wypuszczenie
zaledwie 200 krążków. Kto odrobił lekcje z Buriala wie jednak, że kaliber jest
dość solidny.
Płytę
otwiera mocno klubowy „Krzyk” z wysamplowanym pohukiwaniem w wykonaniu... (i
niech ktoś tylko spróbuje zaprzeczyć!!) Beyonce. Podbudowane solidną partią
basową pocięte wokale wprowadzają w swoisty trans, amok, z którego boleśnie
wybudzimy się po jakichś 40 minutach żałując, że nie trwał on chociaż minuty
dłużej. Burialowe połamane bity nie odpuszczają tu ani na sekundę. Ambient
chyba nigdy nie doczekał się w Polsce tak godnego reprezentanta, na jakiego
zanosi się Sowa. „Mgła” buduje przed słuchaczem przytłaczającą, depresyjną przestrzeń
w stylu „Still” Vitalica. Jeszcze wcześniej bardziej uważni słuchacze na pewno
wyłapią loopowane frazy nagrane po przyjacielsku przez Michała Wiraszkę z Much
(na szczęście tu „muchowa” liryka nie została przemycona). Wszystko podane jest
w dość oszczędnej formie, bez zbędnych ornamentów, przez co dla wielu materiał
może wydać się zbyt ascetyczny.
Surowość
brzmienia tu jednak jest jak najbardziej efektem zamierzonym. Niektóre utwory mają
też genialne zastosowania pozamuzyczne. „Duchy” na przykład świetnie nadają się
do jedzenia - ślizgający się bit
genialnie pobudza perystaltykę jelit. Nie idąc za ciosem i nie
wgłębiając się w gastryczne metafory (żeby wszystko nie skończyło się jedną
wielką kupą), każdy utwór ma swoją własną, odrębną historię do opowiedzenia.
Przez to płyta nie nudzi, co chwila serwując nieco inny odcień elektroniki.
Miejmy więc nadzieję, że to nie jednorazowy eksperyment, a Sowa na dobre
rozgości się w rodzimej przestrzeni klubowej.
Polska
scena muzyczna ma już jednego reprezentanta muzyki prosto z bagien. Gorzowskie UL/KR doczekało się teraz
elektronicznego kuzyna. Brzmienie generowane przez Sowę powinno zainteresować
kogoś więcej niż aktywistów Greenpeace. Płyta numer 107 (tak wynika z ręcznie
naniesionej numeracji) z dumą wędruje na moją półkę do części, która raczej nie
zachodzi kurzem. Euforii może nie ma, ale jest bardzo dobrze!
6.5
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.