środa, 2 października 2013

Recenzja: Chelsea Wolfe - "Pain is Beauty" (2013, Sargent House)

Chelsea Wolfe sprawia ogromny zawód. 













Zmiany nadeszły wraz z ubiegłoroczną akustyczną płytą. Dla niektórych odmieniona stylistyka Chelsea Wolfe mogła być ciężka do przełknięcia, bo w końcu gdzie te darkwave'owe rozwiązania, gdzie bijący z nagrań chłód i prostota. Aż w końcu... gdzie podziały się te mrożące krew w żyłach muzyczne odchyły ("Primal/Carnal", "Movie Screen")? Tak, Unknown Rooms było czymś nowym. Na pewno nie rewelacyjnym, ale pewnym i interesującym zarazem.

Można pokusić się o stwierdzenie, że wszystkiemu winna jest zmiana wytwórni. Chelsea, po wydaniu Apokalypsis, postanowiła postawić na większe i, co tu dużo mówić, bardziej znane Sargent House. Czy zrobiła dobrze? Czy podjęła dobrą dla niej i jej kariery decyzję? Czy za kilka lat będzie mogła spojrzeć sobie prosto w oczy (poprzez lustro, rzecz jasna) i powiedzieć "tak, zrobiłam dobrze i tak, podjęłam dobrą dla mnie i dla mojej kariery decyzję, również tak po raz trzeci, mogę spojrzeć sobie prosto w oczy (poprzez lustro, rzecz jasna) i powiedzieć właśne te słowa"? Nie jestem do końca przekonany, choć Chelsea Wolfe będzie zapewne innego zdania.

Chodzi przede wszystkim o sam styl. Czytałem i czytałem sporo, bo czytanie jest ważne i kształtuje umysł oraz wyobraźnie, i recenzje i wywiady z nią i, kładąc nacisk na recenzje Pain is Beauty, nie mogę zgodzić się z tezą, że "jest mrok" , że "latają nietoperze" i że w ogóle najlepiej "klimatyczna mogiła". Cóż... no nie, te określenia pasują do czwartego długograja Amerykanki jak - uwaga, będzie mocne porównanie! - Pawłowski do wywiadów w języku angielskim. Dlaczego? Nie wiem!  Odpowiedź jest prosta, Pain is Beauty to album wielce przekombinowany, nazbyt ugładzony i, nie bójmy się tych słów, łagodny jak...

...baranek!

Tak, dokładnie tak! Baranek wyprany w płynie do płukania do czarnych tkanin. Niby jest ten sławetny mrok. Zapewne gdzieś przebiją się te legendarne nietoperze, i dam sobie obciąć włosy, że gdzieś usłyszy się to wycie wilków, no ale bądźmy poważni - z której strony Pain is Beauty jest płytą lepszą od The Grime and the Glow czy wspomnianego Apocalypsis? Przystępność - to największy grzech tego albumu.

A nieprawda. Przystępność i chodliwość piosenek jest ważna. One muszą trafiać do przeciętnego słuchacza, muszą urzekać prostotą, wpadać w ucho itepe.

Tak, muszą, jeśli szukamy wśród słuchaczy masowych. Dla niektórych sztuką będzie Steve Reich, dla innych Florence od Maszyn. I, co boli wyjątkowo, właśnie do rudowłosej Brytyjski Wolfe się zbliżyła tą płytą. Piosenki zawarte na Pain is Beauty kipią od przepychu, od tych "wypasionych" aranżacji i złożoności kompozycyjnej. Nie, to nie są pozytywy i nie, nie takiego czegoś mogliśmy oczekiwać. Prostota jest w porządku, to prawda, ale taka brzmieniowa, a nie jakościowa. Proste było "The Whys" ale było jednocześnie urocze. Proste jest "The Waves Have Come", ale jest jednocześnie nudne. Nieciekawe jak niemal cały album. Niemal, bo Pain is Beauty ma kilka udanych lub semi-udanych momentów. I właśnie od tego warto zacząć, bo czasem lepiej jest wystartować od "najsmaczniejszego".

Ładne jest "We Hit a Wall", któremu najbliżej do ubiegłorocznego Unknown Rooms - nie pod względem akustycznych aranżacji, ale tej płynącej łagodności. Taka o, ballada, która nadaje płycie sentymentalnego wydźwięku. "Destruction Makes The World Burn Brighter" ukazuje Chelsea w innym świetle. Spowolnij obroty Best Coast czy Vivian Girls, narzuć na ich nagrania filtr melancholii i mamy nową Wolfe w wersji lo-fi. Eteryczne wokale podszyte prostą perkusją i chwytającą gitarą, a w refrenie urocze chórki wyśpiewujące "who's that girl / use that gun". To najlepszy moment Pain is Beauty. Potem mamy jeszcze zamykające album "Lone", kompozycję stonowaną i równie uroczą, co dwa wymienione wcześniej utwory, bardzo minimalistyczną, pozbawioną perkusji i opartą jedynie na szorstkich, pojedynczych riffach gitarowych. A po "Lone mamy...

Zapętlającą się w iTunes dyskografię Chelsea Wolfe, więc wchodzi "Advice & Vices", ale to już nie jest Pain is Beauty. Co zatem na minus?

Wszystko oprócz tego, co na plus?

W skrócie - tak. Irytuje wychwalane pod niebiosa "The Warden", w którym Chelsea Wolfe postanowiła pobawić się w jakąś słabą elektro-wiksę uduchowioną wokalem a'la laska z Evanescence. Muzycznie wypada to bardzo blado, a skojarzenia mogą błądzić wokół niegdyś istniejącego, interesującego jak fabuła Klanu duetu Games People Play (kojarzycie? Ten taki zespół elektro z wokalem jak Nightwish czy Evanescence właśnie. Nie? To żadna strata w sumie). A reszta? Nieciekawe melodie, które albo są po prostu przekombinowane, albo nudne, tak po ludzku.

W ogóle to całe Pain is Beauty Chelsea oparła na podobnych motywach. Podkłady nie różnią się zbytnio od siebie, utwory przechodzą jeden w drugi, a potem w trzeci, a słuchacz nie wie, że to, co leci, to coś nowego. Powtarzalność to największy wróg tej płyty.

Mówiłeś, że przystępność!

I przystępność również. Powtarzalność, bo te piosenki są takie same. Słuchasz i masz przed oczami wyobraźni linię prostą, z wybojami - trzema - w postaci tych pozytywnych kawałków, ale jednak jest to w głównej mierze linia prosta. Przystępność, bo tak, jak Florence Welch z alternatywnej gwiazdki stała się ulubienicą miliardów, tak w tę samą wokalną stronę zmierza Wolfe. Przeciągany śpiew, patetyczny wydźwięk i niemal stadionowy feeling ("They'll Clap When You're Gone" chociażby) to czynniki, których się nie wybaczy. Ich nie da się wybaczyć, nie sposób ich czymś przykryć.

Słuchając Pain is Beauty przychodzi mi na myśl porównanie również z Esben and the Witch. Brytyjczycy fajnie zaczęli, ich nagrania miały ten sam darkwave'owy, czasem gotycko-industrialny klimat, który mógł się podobać i właśnie się podobał. Tegoroczny album jednej z gwiazd Soundrive Fest to wszystko utracił. A co z Chelsea Wolfe? Taka to trochę sztuka dla sztuki. Marzenia gwiazdki pop ubranej w upiorne szaty. 

4

Piotr Strzemieczny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.