Dawno nie było tak dobrego roku dla muzyki gitarowej. W 2013 dobry album goni
kolejny dobry album. A Superchunk nie są wyjątkiem.
Album goni album, a na I
Hate Music przebój goni przebój. I właśnie w taki, najprostszy w sumie
sposób można opisać – jednym zdaniem, rzecz jasna – dziesiąte studyjne
wydawnictwo Superchunk. Bo ten tytuł to tylko tak wymownie i podobno z przesłaniem
(w okolicznościach śmierci muzyka jest niczym innym jak… niczym), a Superchunk
przygotowali płytę, która może i nie bije wszystkich wcześniejszych na głowę,
ale jest ważną pozycją w dorobku Amerykanów.
Jak ważną? Cóż, pokuśmy się o stwierdzenie, że I Hate Music spokojnie może leżeć na
równi z wydanym tysiąc siedemdziesiąt jeden dni wcześniej Majesty Shredding, płytą ocenianą przez wielu krytyków za
najważniejszy album w dorobku Superchunk. Czy tak jest rzeczywiście? Ciężko
stwierdzić, bo grając koncerty od 1989 roku Amerykanie zapracowali na miano
jednej z indierockowych legend.
Co warto podkreślić w przypadku formacji dowodzonej przez Maca McCaughana? Superchunk zawsze mieli smykałkę do tworzenia zajebiście melodyjnych kawałków. Wiecie o co chodzi - takich, które z łatwością wpadają przez uszy do głowy i trzymają się wszystkimi szponami pamięci. Przewiercają ją i długo nie opuszczają. Tak było z "New Low" (On the Mouth, 1993), tak było z "Down the Hall" (Superchunk, 1990), tak też było ze "Slow Drip" (Majesty Shredding, 2010). To tylko przykłady, chociaż wymieniać można by było długo i długo, a i pewnie zawsze pominęłoby się jakiś szlagier. Minęły trzy lata od wydania ostatniego albumu, minęły dwadzieścia trzy lata od debiutu, a Superchunk, jak radowali gówniarskim indie, tak nadal robią to z powodzeniem. I nadal jest hiciarsko.
Już od otwierającego album "Overflows" nasuwa się jedna myśl - Superchunk wygładzili brzmienie, jest tak jakby bardziej sterylnie. To uczucie pogłębia jeszcze jeden arcyważny szczegół - sam opener jest dość nietypowy, bo spokojny i długo rozwijający się, a do tego McCaughan fanów nie przyzwyczaił. Na kolejny plus zaliczyć można te urocze chórki na początku utworu, a tuż po wyśpiewanym "Comes down and buries me", czyli zaraz przed przyspieszeniem tempa. A potem to już przebój leci za przebojem. I tak praktycznie przez całe I Hate Music.
Podziw może budzić zbiór utworów "Me & You & Jackie Mittoo"-"Void"-"Staying Home"-"Low F". Dlaczego? Taki pack hitów chciałby mieć chyba każdy gitarowy zespół. Pierwszy to niespełna dwuminutowy powrót do przeszłości, do tych pierwszych dni działania zespołu, utrzymany w naprawdę bujającym stylu. To również bardzo ważna, a może i najważniejsza pozycja na tej płycie, bo wyjaśnia znaczenie jej tytułu: "I hate music/What is it worth? It can't bring you back to this earth". Tytułu trochę szokującego, ale jednocześnie symbolicznego.
"Void" to klasyczny indie-punkowy banger, który stanowi kwintesencję najtisowego grania w Kalifornii lat dziewięćdziesiątych, a przy okazji kolejny kawałek, który mógłby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej do jakiegoś filmu dla amerykańskich nastolatków, i w żadnym wypadku nie jest to pojazd w stronę nagrania. Kojarzycie motyw: licealiści szykują się na ten wielki bal, na tę dużą imprezę, na której zrobią te rzeczy i staną się dorośli. Szykują się do wszystkiego, przeżywają pierwsze miłości, a wszystkim tym wydarzeniom - imprezie pobalowej w domu bogatych rodziców kumpla, który wkurza, na boisku sportowym, podczas przygotowań do balu i w innych gagach sytuacyjnych - towarzyszy gówniarski punk albo jeszcze bardziej bejowe indie z Kalifornii albo innego stanu leżącego przy oceanie. Właśnie, "Void" idealnie nadawałoby się do takich filmów. To luźny kawałek pełen zadziornych riffów, chwytliwych melodii, w których kapitalnie sprawdzają się zdolności wokalne Maca McCaughana. I kiedy melodia wygasa i wydaje się, że następny numer będzie utrzymany w podobnej stylistyce, bądź nawet i przyniesie chwilę oddechu, Superchunk atakują prawdziwą petardą, punkową wariacją, gdzie każdy instrument zdaje się ścigać ze sobą. Ten zbiorek zamyka bodaj najlepszy utwór na całym I Hate Music, "Low F". Melodyjna najtisowa indieballada to taka sztandarowa kompozycja Superchunk - pełna gitarowych solówek budzących skojarzenia ze starym Dinosaur Jr. (ta amerykańska szkoła post-punku), ułożona na prostej perkusji, z bardzo miłą dla ucha linią basu i unoszącym się przez prawie pięć minut melancholijnym powiewem tego, co już minęło. A gdy mija "Low F", Amerykanie serwują kolejny typowy dla siebie kawałek, kolejny vintage'owy utwór, "Trees of Barcelona".
Tak wymieniać i wymieniać można dalej i dłużej, bo i "Breaking Down" daje radę i nawiązuje do muzycznych lat dziewięćdziesiątych, i melodyjnie to bardzo nośny kawałek z rzucającą wręcz na kolana końcówką; bo "FOH" (co z samego tytułu jest już prawie bardzo dobre), mimo swojego niebezpiecznie zbliżonego do słabych kalifornijskich pop-punków brzmienia, jednak broni się gitarowymi solówkami; bo "What Can We Do" to udane nawiązanie do późniejszych dokonań Replacements, a przecież kto nie lubi The Replacements?
No nic, Superchunk wpisują się jako kolejny zespół, który rok 2013 może uznać za udany, a i sam rok 2013 może się cieszyć, że tyle dobrych zespołów postanowiło wydawać się własnie w nim. Gdyby rok 2013 był wytwórnią, mógłby pochwalić się ogromną liczbą ciekawych około indierockowych albumów - zarówno jeśli chodzi o duże (naprawdę DUŻE) powroty, jak i takie mniejsze, ale uznanych artystów. I Hate Music, mimo dość osobliwego tytułu, jest dowodem na to, że grając ze sobą dwadzieścia trzy lata, można kochać muzykę. Bo że Superchunk ją kochają, nie ma co do tego wątpliwości. Tak dobrych płyt nie nagrywa się "od tak se".
7.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.