wtorek, 27 sierpnia 2013

Recenzja: Scott and Charlene's Wedding - "Any Port in a Storm" (2013, Fire Records)

Powrót do przeszłości bardzo udany. 













Chciałoby się napisać, że przed Scott and Charlene's Wedding świat stoi otworem. Że oto narodzili się drudzy Pavement, Dismemberment Plan, Dinosaur Jr. czy chociażby tacy Real Estate. Chciałoby się...

Sęk w tym, że i o pierwszej płycie Australiczyków bazujących obecnie w Nowym Jorku nie było tak głośno, jak być powinno. Szanse, że Any Port in a Storm tę sytuację zmieni, są, no cóż, niewielkie. Co nie zmienia faktu, że drugi album CACW to kawał dobrej roboty. Nawiązań do oldskulowego indierocka tutaj od groma, ale nie oszukujmy się - gdzie ich nie ma, to raz, a dwa - te odwoływania do ninetiesowego grania często wypadają bardzo ładnie.

O, przykładem niech będą chociażby Yuck czy autorzy prawdziwego tegorocznego highlighta, The History of Apple Pie. Płyty obu zespołów tak kipiały od dobrych inspiracji, że głowa mała. Tu Pavement, tam Television, a gdzieniegdzie Galaxie 500. Mało? No to dodajmy do tego towarzystwa Spoon, Pixies, Lemonheads z czasów It's a Shame about Ray, bo przecież i wcześniejsze, i późniejsze wydawnictwa raczej szoku nie wywoływały. W nagraniach tych legend post-punku, indie rocka czy po prostu college rocka najlepiej odnajduje się Craig Dermody, mózg, szyja i oba płuca Scott and Charlene's Wedding. Wokalista, którego fałsz w wokalu z miejsca budzi skojarzenia właśnie z Malkmusem.

Ale zanim o samym Any Port in a Storm, kilka suchych faktów w tempie wręcz telegraficznym. Nazwa zespołu to nic innego, jak tytuł ulubionej opery mydlanej matki Craiga, która przypominała Australijczykowi o czasach dzieciństwa. Co jeszcze? Skoro Dermody jest Australiczykiem, to sam zespół pochodzi z... Australii, a konkretniej z  Melbourne. Kolejny fakt z życia zespołu? Wraz z najnowszym albumem Scott and Charlene's Wedding przeprowadzili się do Dużego Jabłka, co wyraźnie słychać. Mało? Debiutancki album Dermody wypuścił w zaledwie dwustu egzemplarzach, a każdą okładkę ozdobił własnymi rysunkami. Minęły trzy lata i mamy kolejnego długograja, który wypada dużo, dużo lepiej niż ostatnie wydawnictwa.

A brzmi to wszystko tak, jakby czas stanął w miejscu. Nagrania zamieszczone na Any Port in a Storm równie dobrze mogłyby być nagrane w 2013 roku, jak i w 1995 czy 1988. To ogromna siła płyty. Wspominałem o Pavement i wspomnieć ponownie trzeba, bo Scott and Charlene's Wedding prezentują właśnie takie niechlujne, wyluzowane granie. Matowe brzmienie, leniwe i niedbałe lo-fi, fałsz na wokalu i teksty wypełnione ironią i czarnym humorem. Tak w skrócie można opisać tę płytę. Dermody snuje swoje opowieści o niespełnionych ambicjach, życiu w dużym mieście, rozstaniach z dziewczynami, problemach ze znalezieniem pracy czy samotności. A wszystko to przedstawione w sposób żartobliwy ("Lesbian Wife" to opowieść właśnie o życiu w samotności, "Junk Shop" traktuje o problemach z brakiem pracy, "Spring St" mówi o zerwaniu z partnerką, a takie "Fakin' NYC" to wspomnienie z czasów, gdy Dermody pracował jako ochroniarz w nocnym klubie dla vipów).

Dużo, oj dużo tu historii i ciekawych opowieści. Any Port in a Storm przebojową płytą nie jest i nigdy nie będzie, ale "1993", wspomniane "Lesbian Wife" czy "Downtown" spokojnie można zaliczyć do najjaśniejszych momentów albumu. Najnowsze wydawnictwo Scott and Charlene's Wedding jest po prostu miłe. Tylko albo aż miłe, bo całości słucha się naprawdę przyjemnie. Powrót do przeszłości bardzo udany. 

7.5

Piotr Strzemieczny



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.