Powrót do przeszłości bardzo udany.
Chciałoby się napisać, że przed Scott and Charlene's Wedding
świat stoi otworem. Że oto narodzili się drudzy Pavement, Dismemberment Plan,
Dinosaur Jr. czy chociażby tacy Real Estate. Chciałoby się...
Sęk w tym, że i o pierwszej płycie Australiczyków bazujących
obecnie w Nowym Jorku nie było tak głośno, jak być powinno. Szanse, że Any Port in a Storm tę sytuację zmieni,
są, no cóż, niewielkie. Co nie zmienia faktu, że drugi album CACW to kawał
dobrej roboty. Nawiązań do oldskulowego indierocka tutaj od groma, ale nie
oszukujmy się - gdzie ich nie ma, to raz, a dwa - te odwoływania do ninetiesowego
grania często wypadają bardzo ładnie.
O, przykładem niech będą chociażby Yuck czy autorzy
prawdziwego tegorocznego highlighta, The History of Apple Pie. Płyty obu
zespołów tak kipiały od dobrych inspiracji, że głowa mała. Tu Pavement, tam
Television, a gdzieniegdzie Galaxie 500. Mało? No to dodajmy do tego
towarzystwa Spoon, Pixies, Lemonheads z czasów It's a Shame about Ray, bo przecież i wcześniejsze, i późniejsze
wydawnictwa raczej szoku nie wywoływały. W nagraniach tych legend post-punku,
indie rocka czy po prostu college rocka najlepiej odnajduje się Craig Dermody,
mózg, szyja i oba płuca Scott and Charlene's Wedding. Wokalista, którego
fałsz w wokalu z miejsca budzi skojarzenia właśnie z Malkmusem.
Ale zanim o samym Any
Port in a Storm, kilka suchych faktów w tempie wręcz telegraficznym. Nazwa
zespołu to nic innego, jak tytuł ulubionej opery mydlanej matki Craiga,
która przypominała Australijczykowi o czasach dzieciństwa. Co jeszcze? Skoro
Dermody jest Australiczykiem, to sam zespół pochodzi z... Australii, a
konkretniej z Melbourne. Kolejny fakt z
życia zespołu? Wraz z najnowszym albumem Scott and Charlene's Wedding
przeprowadzili się do Dużego Jabłka, co wyraźnie słychać. Mało? Debiutancki
album Dermody wypuścił w zaledwie dwustu egzemplarzach, a każdą okładkę ozdobił
własnymi rysunkami. Minęły trzy lata i mamy kolejnego długograja, który wypada
dużo, dużo lepiej niż ostatnie wydawnictwa.
A brzmi to wszystko tak, jakby czas stanął w miejscu. Nagrania
zamieszczone na Any Port in a Storm
równie dobrze mogłyby być nagrane w 2013 roku, jak i w 1995 czy 1988. To
ogromna siła płyty. Wspominałem o Pavement i wspomnieć ponownie trzeba, bo
Scott and Charlene's Wedding prezentują właśnie takie niechlujne, wyluzowane
granie. Matowe brzmienie, leniwe i niedbałe lo-fi, fałsz na wokalu i teksty
wypełnione ironią i czarnym humorem. Tak w skrócie można opisać tę płytę.
Dermody snuje swoje opowieści o niespełnionych ambicjach, życiu w dużym
mieście, rozstaniach z dziewczynami, problemach ze znalezieniem pracy czy samotności.
A wszystko to przedstawione w sposób żartobliwy ("Lesbian Wife" to
opowieść właśnie o życiu w samotności, "Junk Shop" traktuje o
problemach z brakiem pracy, "Spring St" mówi o zerwaniu z partnerką,
a takie "Fakin' NYC" to wspomnienie z czasów, gdy Dermody pracował
jako ochroniarz w nocnym klubie dla vipów).
Dużo, oj dużo tu historii i ciekawych opowieści. Any Port in a Storm przebojową płytą nie
jest i nigdy nie będzie, ale "1993", wspomniane "Lesbian
Wife" czy "Downtown" spokojnie można zaliczyć do najjaśniejszych
momentów albumu. Najnowsze wydawnictwo Scott and Charlene's Wedding jest po
prostu miłe. Tylko albo aż miłe, bo całości słucha się naprawdę przyjemnie. Powrót
do przeszłości bardzo udany.
7.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.