Druga
płyta Mikala Cronina to zbiór bardzo zgrabnie skomponowanych słonecznych,
rokendrolowych piosenek. Aż i tylko tyle.
Kalifornijski songwriter, a zarazem basista zespołu Ty Segalla, wydał w tym roku następcę fantastycznego, żywiołowego debiutu pełnego luźnych nawiązań do muzyki lat sześćdziesiątych - od Beach Boys po Jethro Tull. Pierwszy album obfitował w szaleńcze rozwiązania i zaskakujące zwroty akcji, co wyróżniało go na tle przeciętnych, garażowo-popowych składów z Kalifornii.
Na MCII niestety nie uświadczymy zbyt wielu niespodzianek. I to jest
mój główny zarzut wobec płyty.
Każdy z dziesięciu utworów
posiada wyraźną melodię i dramaturgię – słuchając tego albumu mam jednak
wrażenie, że debiut był dużo bardziej spontaniczny i barwny – po prostu
ciekawszy. MCII wydaje się być raczej
doskonale wykonaną rzemieślniczą robotą niż błyskotliwym dziełem. Niestety
brakuje tym kompozycjom drapieżności i zadziorności przez co najnowsze
wydawnictwo może wydawać się albumem nieco wyblakłym, pozbawionym siły rażenia
debiutu – tak jakby został nagrany przez facetów, którzy umieją przegadać całą
imprezę tylko i wyłącznie o gitarach i wzmacniaczach – nie wspominając nic o
muzyce samej w sobie. Chyba przede wszystkim brakuje tu szaleństwa. Porównajcie
sobie zakończenia obu płyt. Smętna i przewidywalna „Piano Mantra” wypada bardzo
blado przy błyskotliwym „The Way Things Go” z pierwszej płyty.
Tego typu porównania
niestety można by mnożyć. MCII nie
jest płytą złą – słucha się tego naprawdę całkiem miło, nie wyobrażam sobie
jednak żebym miał wrócić do tych piosenek za pięć lat. Nie jestem nawet w
stanie wyróżnić najlepszego i najsłabszego momentu tego materiału.
6.5
Jakub Lemiszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.