sobota, 24 sierpnia 2013

Recenzja: Rose Windows – The Sun Dogs (2013, Sub Pop)

Jeśli czerpać wpływy, to od najlepszych.















Jeśli łączymy Seattle z muzyką, to myślimy Sub Pop. Jeśli myślimy Sub Pop, to zgodnie z logiką przechodzimy myślą do grunge’u. W przypadku Rose Windows takie rozumowanie nie jest trafione. Chris Cheveyo rzeczywiście pochodzi ze Szmaragdowego Miasta, jednak jego wataha mało ma wspólnego z bogatą grunge’ową kulturą. Jak czytamy w notce dostarczonej przez wytwórnię, debiut skupia w sobie wpływy takich tytanów jak The Doors, The Band czy Black Sabbath (pewnie dlatego w niemal każdej recenzji pojawiają się tylko te nazwy – #leniwedziennikarstwo), choć ponoć na nich nie poprzestaje. Ale mimo to The Sun Dogs nie jest zagubionym klasykiem, nagranym kilka dekad później.

Już tłumaczę co i jak. Treściowo to faktycznie amalgamat całej śmietanki z Floydami, Beatlesami, Zeppelinami, Yesami, Crimsonami, Genesisami, Neilami Youngami, Bobami Dylanami czy herosami wspomnianymi wyżej. Ciasna, eklektyczna zawierucha w westernowym opakowaniu. Możliwe, że jest całkiem spory target na tego rodzaju mieszankę, choć spójrzmy prawdzie w oczy: muzycznie nie znajdziemy tu niczego odkrywczego, porywającego czy na dłuższy moment wciągającego. Zwyczajnie sprawnie zrealizowana klisza – pewnie jakieś autorskie, uczuciowe marzenie lub spełnienie skrywanej artystycznej fantazji. Gdyby ktoś zapytał mnie, czy świat potrzebuje takich płyt, bez wahania odpowiedziałbym przecząco. Ale nie czuję absolutnie nienawiści do The Sun Dogs i jestem niemal pewien, że nawet za jakiś czas na mojej półce z płytami obok debiutu Rose Windows nie pojawi się „słoik słonych wspomnień”.

Co warte pochwalenia, to same piosenki (może nie olśniewające, ale na pewno solidne), a także rozpiętość stylistyczna (ballady, zwiewne piosenki i krwiste, mięsiste quasi-progowe jamy). Tytułowy pierwszy indeks, posilający się psychodelią wczesnych Floydów, otwiera całą opowieść. Pierwsze rozdziały to doprawiony orientalnymi gałązkami hard-rock „Native Dreams” i ogołocony ze wszystkich szarości i zmartwień „Heavenly Days” (wspomożony przez podobnie pogodny „Wartime Lovers”), brzmiący jak kawałek wyjęty z sofomora MGMT. „Walkin’ With A Woman” mógłby być ze względu na timbre wokalistki Quzi hołdem dla Jefferson Airplane. A „Season Of Serpents” widzę tak: Joanna Newsom daje kopa Robinowi Pecknoldowi, chwyta za majka i każe pozostałym gościom z FF grać dalej i nie zadawać pytań. Mamy jeszcze długi „This Shround” (szufladka progowe jamy) i wieńczącą całość balladę, opartą na motywach „Whitin You Without You”. Jeśli czerpać wpływy, to od najlepszych, c’nie?

Pewnie tych postmodernistycznych zgadywanek byłoby więcej, bo The Sun Dogs pływa wręcz w oceanie inspiracji. Jednak nie ma tu mowy o jakimś futurystycznym krążku – już na wstępie cyfrowe zwierciadło zostaje zbite, nawet bez wcześniejszego spojrzenia. Triumf święci tradycja i lojalność, a pęd ku nowoczesności nie ma racji bytu. I spoko, nikt nie będzie krzyczał i się kłócił. Od czasu do czasu można wrzucić do odtwarzacza taki album. Ale tylko od czasu do czasu.


6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.