Jeśli czerpać wpływy, to od najlepszych.
Jeśli łączymy Seattle z muzyką, to
myślimy Sub Pop. Jeśli myślimy Sub Pop, to zgodnie z logiką przechodzimy myślą
do grunge’u. W przypadku Rose Windows takie rozumowanie nie jest trafione. Chris
Cheveyo rzeczywiście pochodzi ze Szmaragdowego Miasta, jednak jego wataha mało
ma wspólnego z bogatą grunge’ową kulturą. Jak czytamy w notce dostarczonej
przez wytwórnię, debiut skupia w sobie wpływy takich tytanów jak The Doors, The
Band czy Black Sabbath (pewnie dlatego w niemal każdej recenzji pojawiają się
tylko te nazwy – #leniwedziennikarstwo), choć ponoć na nich nie poprzestaje.
Ale mimo to The Sun Dogs nie jest
zagubionym klasykiem, nagranym kilka dekad później.
Już tłumaczę co i jak. Treściowo
to faktycznie amalgamat całej śmietanki z Floydami, Beatlesami, Zeppelinami,
Yesami, Crimsonami, Genesisami, Neilami Youngami, Bobami Dylanami czy herosami
wspomnianymi wyżej. Ciasna, eklektyczna zawierucha w westernowym opakowaniu.
Możliwe, że jest całkiem spory target na tego rodzaju mieszankę, choć spójrzmy
prawdzie w oczy: muzycznie nie znajdziemy tu niczego odkrywczego, porywającego
czy na dłuższy moment wciągającego. Zwyczajnie sprawnie zrealizowana klisza –
pewnie jakieś autorskie, uczuciowe marzenie lub spełnienie skrywanej
artystycznej fantazji. Gdyby ktoś zapytał mnie, czy świat potrzebuje takich
płyt, bez wahania odpowiedziałbym przecząco. Ale nie czuję absolutnie
nienawiści do The Sun Dogs i jestem
niemal pewien, że nawet za jakiś czas na mojej półce z płytami obok debiutu
Rose Windows nie pojawi się „słoik słonych wspomnień”.
Co warte pochwalenia, to same
piosenki (może nie olśniewające, ale na pewno solidne), a także rozpiętość
stylistyczna (ballady, zwiewne piosenki i krwiste, mięsiste quasi-progowe
jamy). Tytułowy pierwszy indeks, posilający się psychodelią wczesnych Floydów,
otwiera całą opowieść. Pierwsze rozdziały to doprawiony orientalnymi gałązkami
hard-rock „Native Dreams” i ogołocony ze wszystkich szarości i zmartwień
„Heavenly Days” (wspomożony przez podobnie pogodny „Wartime Lovers”), brzmiący
jak kawałek wyjęty z sofomora MGMT. „Walkin’ With A Woman” mógłby być ze
względu na timbre wokalistki Quzi hołdem dla Jefferson Airplane. A „Season Of
Serpents” widzę tak: Joanna Newsom daje kopa Robinowi Pecknoldowi, chwyta za
majka i każe pozostałym gościom z FF grać dalej i nie zadawać pytań. Mamy
jeszcze długi „This Shround” (szufladka progowe jamy) i wieńczącą całość
balladę, opartą na motywach „Whitin You Without You”. Jeśli czerpać wpływy, to
od najlepszych, c’nie?
Pewnie tych postmodernistycznych
zgadywanek byłoby więcej, bo The Sun Dogs
pływa wręcz w oceanie inspiracji. Jednak nie ma tu mowy o jakimś futurystycznym
krążku – już na wstępie cyfrowe zwierciadło zostaje zbite, nawet bez
wcześniejszego spojrzenia. Triumf święci tradycja i lojalność, a pęd ku
nowoczesności nie ma racji bytu. I spoko, nikt nie będzie krzyczał i się
kłócił. Od czasu do czasu można wrzucić do odtwarzacza taki album. Ale tylko od
czasu do czasu.
6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.