sobota, 13 lipca 2013

Recenzja: Vår - "No One Dances Quite Like My Brothers" (2013, Sacred Bones)

Ta płyta to sztos. W stu procentach odmienna od tego, co Iceage robi na co dzień, różniąca się wszystkim - i wokalami, i melodią, klimatem oraz natężeniem emocji. Jest chłodno, purytańsko, niekiedy i industrialnie. Ale jednocześnie bardzo ciekawie. Tak, Elias Bender Ronnenfeltand nagrał album wyjątkowy.










Na tyle wyjątkowy, że mimo swojego bardzo oszczędnego i prostego brzmienia, o wiele bardziej łagodnego niż cokolwiek, co stworzyło Iceage, do nagrań Vår chce się wracać, chce się je zapętlać, włączać ponownie i tworzyć własne setlisty z poszczególnych kawałków. I tak jest zresztą już od pierwszego indeksu, "Begin to Remember". Zanim jednak o samej płycie, trochę faktów z życia tego dueto-kwartetu (to zależne od okoliczności).

Vår, projekt dość industrialny, taki o typowym skandynawskim wydźwięku, powstał z pomysłu Eliasa z Iceage i Loka Rahbeka z Sexdrome, czyli przedstawicieli duńskiej sceny post-hardcore'owej. Początkowo nagrywali pod bardzo wymowną nazwą War, jednak debiutancki album ukazał się już pod szyldem Vår, co w tłumaczeniu oznacza nic innego, jak po prostu "Wiosna". Do wspomnianej dwójki dołączają czasem jeszcze Kristian Emdal z Lower i odpowiadający za wizualizacje na koncertach Lukas Højlund. A samo No One Dances Quite Like My Brothers czymś nas zaskoczy?

Tylko tym, o czym wspomniałem na samym początku - zupełnie inną charakterystyką niż na New Brigade czy You're Nothing. Już otwierający album utwór, a potem następujący po nim "The World Fell" pokazują, czego należy spodziewać się po No One Dances Quite Like My Brothers - Elias wyciął punkowy szablon we wzorze lo-fi i melancholijnej (nazwijmy to "inteligentnej") elektroniki w wersji tanecznej. "Begin to Remember" rozpoczyna się samotną trąbką, po której wchodzi powolny, militarny wręcz rytm oraz pojękujące smyki, które tylko podkreślają bijący rezygnacją wokal. Rozmyte tło nadaje aury spokoju. Drugi indeks to druga strona medalu o nazwie Vår. "The World Fell" jest szybkie, dynamiczne, zbudowane na monotonnym i jednolitym, maszerującym rytmie. Maszerować muszą także chłopacy z Vår, a perkusja i syntezatory, a przede wszystkim sama maniera wokalna Rehbeka (tak rzadko eksploatowana na No One Dances Quite Like My Brothers) sprawiają, że oczyma wyobraźni widać całą załogę w nazi-mundurach, a ręce same, w rytm bitu, unoszą się do góry. I, zastrzegam, nie jest to tylko moja wizja. Ten utwór jest tak sterylny, tak prosty i wciągający, że wybija się ponad całość materiału. Co jeszcze? Rewelacyjny utwór tytułowy, w którym gościnnie usłyszeć można Margaret Chardiet, koleżankę z Sacred Bones, a przy okazji członkinię Pharmakon. To jej głos, który przez dwie i pół minuty powtarza frazę "No One Dances Quite Like My Brothers", otaczają ambientowe syntezatory i tajemnicze postukiwania. Co warto zaznaczyć, debiutanckim krążkiem Duńczycy przedstawiają się z jakby dwóch różnych odsłon. Pierwsza to właśnie te proste i purystyczne kompozycje, jak utwór otwierający, tytułowy, a potem także "Hair Like Feathers", który przez trzy minuty buduje się i buduje, słuchacz czeka na rozwinięcie tematu, a Vår po prostu wleką się na swój sposób, pozostawiając odbiorcę z pewnego rodzaju pustką, drone'owy i przyjmujący formę przerywnika "Boy" czy zamykająca w udany sposób krążek "Katia", utwór bardzo horyzontalny i....tak jakby niedokończony, a którym Duńczycy starają się powiedzieć "my jeszcze wrócimy". Kawałki, w których główną rolę (poza wspomniany wyżej "No One Dances...") wokalnie odgrywa Elias Bender Ronnenfeltand. Te kompozycje, a także leżące najbliżej Iceage "Into Distance", cechują się największym wskaźnikiem depresyjności. Z drugiej jednak strony mamy te numery, które nadają albumowi wydźwięku może nie imprezowego, ale po prostu żywego. "The World Fell" oparto na marszowej perkusji, podobnie, choć nieco szybciej, jest na drugim utworze, w którym słyszymy Rehbeka, "Pictures of Today / Victorial", najbardziej agresywnej kompozycji.  


Debiut Vår, chociaż może nie nazwie się go "albumem wysokich lotów", to ma w sobie pierwiastek, wokół którego nie przejdzie się obojętnie. Co to jest? Bijąca z nagrań melancholia i nastrojowy mrok. Gdyby nakręcić duńską wersję Sali Samobójców utrzymaną w darkwave'owo-industrialnej konwencji, No One Dances Quite Like My Brothers idealnie wpasowałoby się w ramy ścieżki dźwiękowej. Płyta dla samobójców? Cóż, ona na pewno humoru słuchaczom nie poprawi.

A co tam, dla mnie on jest naprawdę dobry.

8
Piotr Strzemieczny 


1 komentarz:

  1. PURYTAŃSKO?! WTF? Może chodziło o 'minimalistycznie'?

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.