czwartek, 18 lipca 2013

Recenzja: The Changes – „American Master” (2013, Tokyo Co.)

Kawałki dla licealistek i indie-małolat? A czy to ma jakieś znaczenie?













First things first – jeden z najzajebistszych bandów powrócił z nowym LP, choć wydawało się że Today Is Tonight to pojedynczy nokautujący cios, zadany przez żyjącą zaledwie chwilę, chicagowską efemerydę z The Changes. Aż tu w roku obecnym (niech będzie błogosławiony rok 2013) okazuje się, że już w styczniu czeka na nas kolejny album. Teraz sprawa druga – jeśli już ktoś posłuchał American Master, od razu stwierdził: „ale to się nie umywa do debiutu”. Spoko, ale jednak sofomor „to nie są leszcze, Stefan”.

Na pierwszy słuch ucha wydaje się, że goście zebrali się na jeden-dwa wieczory i nagrali dla swoich znajomych kilka kawałków jako soundtrack do harcerskiej zabawy przy ognisku. Nudziarstwo i smęty, that’s all. Ale to tylko pozorne i mylące wrażenie. Najnowszy zestaw od Changes to po mistrzowsku rozegrane, świetnie zaaranżowane kompozycje na modłę pierwszych płyt The Beatles chociażby. Zgadza się, są bardziej asekuranckie i brak im ekstatycznej potęgi i tęczowej palety barw debiutu, ale nie sposób je skrytykować.

Opener rusza żwawo z new-wave’owym impetem, „Bones” ukradkiem ewokuje „Bonny” Prefabów, krucha alt-country’owa ballada „No One Wants To Be Alone” zażera konkretnie, „Mask” przybija pionę z „Her, You & I”, melancholijny chorus ”Logan Square” obezwładnia itd, itd. Wszystkie kawałki są obiecujące i błyszczą klarownością. Wyrazistość refrenów zachwyca, a Darren Spitzer potwierdza swój talent do pisania pozornie prostych, popowych kawałków, które ośmieszają całe tabuny nowych i nienowych hajpowanych indie-gwiazdek (nowy Vampire Weekend przy AM to zwykła d z i e c i n a d a). Wystarczy posłuchać „Gas Station Girl” czy chyba najlepszego na krążku „It Was Saturday”, muzyka świadczy o samej sobie. Szkoda tylko, że podobnie jak Violens, Diogenes Club czy Tigercity, chicagowska formacja pozostaje zupełnie anonimowa dla przeciętnego słuchacza. Ech…

Całość kończy łagodna beatlesowska ballada w duchu Białego Albumu „Never Blue”. Może i to są kawałki dla licealistek i indie-małolat, ale czy to ma jakieś znaczenie, skoro tak rządzą? Nie sądzę. Tym bardziej kolejny raz z przyjemnością zapuszczam American Master. Absolutna klasa i respekt. A czy doczekamy się trzeciego albumu? Na to pytanie chyba nikt nie zna odpowiedzi, ale z drugiej strony kogo to obchodzi w tej chwili?


8

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.