poniedziałek, 24 czerwca 2013

Recenzja: Teen Daze - "The House on the Mountain" (2013, wyd. własne)

Epka idealna na wakacje. 













Teen Daze ostatnio wypadł z formy. Albo po prostu zatracił wenę. Jego dwa wcześniejsze wydawnictwa, oba zresztą pochodzące z 2012 roku, okazały się wielkimi niewypałami, które na celu miały jedynie zanudzić słuchaczy. Cóż, w takiej sytuacji Jamison zrobił to, co zrobić powinien. Udał się w poszukiwania natchnienia.

Daleko nie podróżował, bo ukojenie dla skołatanych po porażkach myśli znalazł w swoich rodzinnych stronach, Kolumbii Brytyjskiej, a dokładniej w miejscowości Abbotsford, w domu położonym nieopodal Sumas Mountaint. Malownicze górskie otoczenie, przytulny dom, dobry przyjaciel jako współlokator i wiosenna aura kanadyjskich pejzaży przyniosły wenę i kompozytorskie wybawienie. Jamison przygotował najlepszą płytę od czasów wydanego w 2011 roku A Silent Planet.

Siedzenie w domu na łonie natury i mieszkanie z gościem, który na co dzień pełni rolę basisty i gitarzysty w koncertowej odsłonie Teen Daze, przyniosło Jamisonowi masę pomysłów. Po nieudanych The Inner Mansions i All of Us, Together, na których Kanadyjczyk odszedł od swojej chillwave'owej stylistyki i skupił się na tworzeniu muzyki sklepowo-windowej, czyli takiej, która po prostu nudziła, usypiała, a przed zamknięciem powiek chroniły włożone do oczu zapałki. Starej estetyki na The House on the Mountain raczej nie doświadczymy, bo Jamison chyba na dobre odszedł od chillwave'u, a skupił się na ambientowej odsłonie pościelowego popu. Popu z iście wiosennym powiewem, który - według zamierzeń samego artysty - miał stanowić coś na modłę soundtracku przy przeprowadzce do właśnie tego nowego domu. Czym Teen Daze zachwyca na swojej nowej epce?

Przede wszystkim prostotą i niemalże banalnymi rozwiązaniami. Oraz współpracą z Davidem Wirsigiem, którego usłyszymy na trzech z czterech nagrań. O co chodzi z tymi banalnymi rozwiązaniami? Ano Teen Daze tym razem użył nie tylko komputera, ale głównie żywych instrumentów oraz naczyń. Internetowa plotka niesie, że bogato wyposażona kuchnia w nowym domu, a dokładniej kuchnia pełna przeróżnych naczyń przyniosła masę partyzanckich instrumentów. Efekt? Teen Daze nazywa to "creek beatem" czyli po prostu nagranymi samplami z uderzeń sztućcami, kubkami, talerzami i resztą naczyń. Druga różnica? Dodane brzmienie gitary, co stanowi nowość w dorobku Kanadyjczyka. Dograny instrument słuchać wszędzie oprócz otwierającego The House on the Mountain "Hidden". Zaczyna sie spokojnie, powoli, leniwie powtarzając tę samą melodię, która stopniowo rozwija się, tworząc piękną harmonię przyjemnych melodii. Dźwięków wiosennych i, jak za najlepszych czasów Teen Daze'a, rozmarzonych. "Eagles Above", ""Classical Guitar" (cóż za wymowny tytuł!) i "Morning House" to muzyczne pocztówki. Prześwietlone klisze, zdjęcia z chwil radości i momentów błogości ducha. Rozmarzenie spowodowane obcowaniem na łonie natury, gdzieś - hen daleko! - nieopodal pięknych gór. Wszystkie utworu składające sie na The House on the Mountain to malownicze scenerie opowiedziane za pomocą prostych sampli i elektronicznych brzmień. To wyrywki scen uchwyconych w zielonym ogrodzie, to leniwe sobotnie przedpołudnie spędzone na tarasie, popijanie herbaty w cieniu drzew. Ta epka działa na wyobraźnię, a Teen Daze odwalił z Wirsigiem kawał dobrej roboty. Nie jakiejś wyrafinowanej, bo o szczególnym hiciarstwie w przypadku twórczości Kanadyjczyka, chyba że weźmiemy pod uwagę jego znakomite remiksy, nie może być mowy. Ale te cztery nagrania, jeśli trzeba by było posłużyć się konkretnym określeniem, są przyjazne. Brzmią radośnie, późno wiosennie (albo wczesnoletnie, bez różnicy), po prostu błogo. Nie bez znaczenia była też współpraca z Wirsigiem, który dograł partie gitary, które potem zostały zsamplowane przez Jamisona. To te leniwe riffy dodają blasku epce.

7

Piotr Strzemieczny

Przeczytaj także...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.