Epka idealna na wakacje.
Teen Daze ostatnio wypadł z
formy. Albo po prostu zatracił wenę. Jego dwa wcześniejsze wydawnictwa, oba
zresztą pochodzące z 2012 roku, okazały się wielkimi niewypałami, które na celu
miały jedynie zanudzić słuchaczy. Cóż, w takiej sytuacji Jamison zrobił to, co
zrobić powinien. Udał się w poszukiwania natchnienia.
Daleko nie podróżował, bo ukojenie
dla skołatanych po porażkach myśli znalazł w swoich rodzinnych stronach,
Kolumbii Brytyjskiej, a dokładniej w miejscowości Abbotsford, w domu położonym
nieopodal Sumas Mountaint. Malownicze górskie otoczenie, przytulny dom, dobry
przyjaciel jako współlokator i wiosenna aura kanadyjskich pejzaży przyniosły
wenę i kompozytorskie wybawienie. Jamison przygotował najlepszą płytę od czasów
wydanego w 2011 roku A Silent Planet.
Siedzenie w domu na łonie natury
i mieszkanie z gościem, który na co dzień pełni rolę basisty i gitarzysty w
koncertowej odsłonie Teen Daze, przyniosło Jamisonowi masę pomysłów. Po
nieudanych The Inner Mansions i All of Us, Together, na których
Kanadyjczyk odszedł od swojej chillwave'owej stylistyki i skupił się na tworzeniu
muzyki sklepowo-windowej, czyli takiej, która po prostu nudziła, usypiała, a
przed zamknięciem powiek chroniły włożone do oczu zapałki. Starej estetyki na The House on the Mountain raczej nie
doświadczymy, bo Jamison chyba na dobre odszedł od chillwave'u, a skupił się na
ambientowej odsłonie pościelowego popu. Popu z iście wiosennym powiewem, który
- według zamierzeń samego artysty - miał stanowić coś na modłę soundtracku przy
przeprowadzce do właśnie tego nowego domu. Czym Teen Daze zachwyca na swojej
nowej epce?
Przede wszystkim prostotą i
niemalże banalnymi rozwiązaniami. Oraz współpracą z Davidem Wirsigiem, którego usłyszymy
na trzech z czterech nagrań. O co chodzi z tymi banalnymi rozwiązaniami? Ano
Teen Daze tym razem użył nie tylko komputera, ale głównie żywych instrumentów
oraz naczyń. Internetowa plotka niesie, że bogato wyposażona kuchnia w nowym
domu, a dokładniej kuchnia pełna przeróżnych naczyń przyniosła masę
partyzanckich instrumentów. Efekt? Teen Daze nazywa to "creek beatem"
czyli po prostu nagranymi samplami z uderzeń sztućcami, kubkami, talerzami i
resztą naczyń. Druga różnica? Dodane brzmienie gitary, co stanowi nowość w
dorobku Kanadyjczyka. Dograny instrument słuchać wszędzie oprócz otwierającego The House on the Mountain
"Hidden". Zaczyna sie spokojnie, powoli, leniwie powtarzając tę samą
melodię, która stopniowo rozwija się, tworząc piękną harmonię przyjemnych
melodii. Dźwięków wiosennych i, jak za najlepszych czasów Teen Daze'a,
rozmarzonych. "Eagles Above", ""Classical Guitar" (cóż
za wymowny tytuł!) i "Morning House" to muzyczne pocztówki.
Prześwietlone klisze, zdjęcia z chwil radości i momentów błogości ducha.
Rozmarzenie spowodowane obcowaniem na łonie natury, gdzieś - hen daleko! -
nieopodal pięknych gór. Wszystkie utworu składające sie na The House on the Mountain to malownicze scenerie opowiedziane za
pomocą prostych sampli i elektronicznych brzmień. To wyrywki scen uchwyconych w
zielonym ogrodzie, to leniwe sobotnie przedpołudnie spędzone na tarasie,
popijanie herbaty w cieniu drzew. Ta epka działa na wyobraźnię, a Teen Daze
odwalił z Wirsigiem kawał dobrej roboty. Nie jakiejś wyrafinowanej, bo o
szczególnym hiciarstwie w przypadku twórczości Kanadyjczyka, chyba że weźmiemy
pod uwagę jego znakomite remiksy, nie może być mowy. Ale te cztery nagrania,
jeśli trzeba by było posłużyć się konkretnym określeniem, są przyjazne. Brzmią
radośnie, późno wiosennie (albo wczesnoletnie, bez różnicy), po prostu błogo. Nie
bez znaczenia była też współpraca z Wirsigiem, który dograł partie gitary, które
potem zostały zsamplowane przez Jamisona. To te leniwe riffy dodają blasku epce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.