poniedziałek, 20 maja 2013

Relacja: Chromatics w Basenie

(Other) Italians do it better














Na Chromatics poszedłem z gotową tezą; to w sumie stała praktyka koncertowych bywalców, belieberki wiedzą, że wzrok JB na nie właśnie padnie, nastolatki płci obojga wdziewają pieszczoszki i doją portfele starych z Jagiełł i Chrobrych na bilet Metalliki kierując się zabawną logiką: wydać 500 złotych = wziąć udział w czymś „historycznym”, ofiarą podobnie obrzydliwego gwałtu padają pinkfloydyści wyciągani na „The Wall live – the very last time
*this year. Ja w każdym razie powziąłem chytry plan zacytować Filipa Szałaska i napisać, że Basen wypełniły synthpopowe parafernalia popu z nawykowo przypisywanym Chromatics erotyzmem.

Gwóźdź oczywiście w tym, że do bachanaliów parafernaliów popu trochę zabrakło.

Elegijny nastrój ciągnący się za Chromatics był świetną okazją dla wrażliwych nieśmiałków, u których bujanie się niczym kwiat na wietrze zaspokaja potrzeby wszelkie reagowania na muzykę, bo przy głosie Ruth Radelet wszyscy tak robią. To akurat miłe, okazuje się, że jest takich osób sporo, w wyniku czego Basen był w piątek jak basen hotelu w Tunezji, co znaczy: naprawdę dużo Polaków w środku.

Glass Candy nie dotarli ze swoim Digital Versicolor. Szkoda, fani Refna starsi niż ci „after Drive” mieliby sporą gratkę. Ale jeszcze większa, że zawartość perkusji we krwi Chromatics wyszła dość nieprzepisowo. Nie wiem doprawdy, ilu artystów podołałoby vontierowskiej Dogmie o treści „Napisz romantyczny kawałek na same talerze”, oni na pewno nie. Na dotychczasowych płytach pałkarz z reguły podbijał elektroniczne serpentyny, szlaki melodii wytyczały strunowce, podczas gdy on snuł się w drugim tle, aż tu nagle łoskot zmiótł wszystko, samemu nie proponując wiele nowego; można dyskutować czy winę za to ponosi zespół czy nagłośnienie. Toteż ta szczególna chromaticsowa aura owszem była, i była systematycznie obłupywana jak tynk na blokowiskach.

Z utworami wyszło różnie. Z jednej strony „Running Up That Hill” – koleżanka Agnieszka właśnie recenzowała Polskie Karate, to może przedruk małej panczy: nierówno, nieczysto, niefajnie, nieładnie, nie podoba się – ale też bez tragedii, delikatność trudno złapać w żagle – zwłaszcza jak się tak dudni. Za to „Kill for Love” wyszło niesłychanie dobrze, w wersji studyjnej brzmiało cokolwiek dziecinnie (zestawienie tytułu i melodii jak u Soho), na żywo syntezatory srebrzyły się nisko, nie bez cyberpisków, ale bez hałaśliwych, naprawdę smaczny smaczek.

Cały set chwilami zlewał się w jeden strumień przytłoczonych dźwięków, traciły na tym wszystkie te małe momenty, wyłapane z dumą za jedenastym odsłuchem, na które czekamy jak zabrzmią w sali koncertowej: utrącono choćby chwyt z ostatniego albumu, zakręty w stylistykę niepokoju.

Mieliśmy z przyjaciółką rzucić im różę na scenę, a zapomnieliśmy o tym do tego stopnia, że wręcz się zgubiła, teraz pewnie leży gdzieś na parkiecie zgnieciona, nachalny symbol zawiedzionej miłości do Chromatics kilku dusz – na przykład tej, która wyszła w połowie pytając: „Co to kurwa ma być?”.

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.