(Other) Italians do it
better
Na Chromatics poszedłem z gotową tezą; to w sumie stała praktyka koncertowych bywalców, belieberki wiedzą, że wzrok JB na nie właśnie padnie, nastolatki płci obojga wdziewają pieszczoszki i doją portfele starych z Jagiełł i Chrobrych na bilet Metalliki kierując się zabawną logiką: wydać 500 złotych = wziąć udział w czymś „historycznym”, ofiarą podobnie obrzydliwego gwałtu padają pinkfloydyści wyciągani na „The Wall live – the very last time *this year”. Ja w każdym razie powziąłem chytry plan zacytować Filipa Szałaska i napisać, że Basen wypełniły synthpopowe parafernalia popu z nawykowo przypisywanym Chromatics erotyzmem.
Gwóźdź oczywiście w
tym, że do bachanaliów parafernaliów popu trochę zabrakło.
Elegijny nastrój ciągnący się za Chromatics był świetną
okazją dla wrażliwych nieśmiałków, u których bujanie się niczym kwiat na
wietrze zaspokaja potrzeby wszelkie reagowania na muzykę, bo przy głosie Ruth Radelet wszyscy
tak robią. To akurat miłe, okazuje się, że jest takich osób sporo, w wyniku
czego Basen był w piątek jak basen hotelu w Tunezji, co znaczy: naprawdę dużo
Polaków w środku.
Glass Candy nie dotarli ze swoim Digital Versicolor. Szkoda, fani Refna starsi niż ci „after Drive”
mieliby sporą gratkę. Ale jeszcze większa, że zawartość perkusji we krwi
Chromatics wyszła dość nieprzepisowo. Nie wiem doprawdy, ilu artystów
podołałoby vontierowskiej Dogmie o treści „Napisz romantyczny kawałek na same
talerze”, oni na pewno nie. Na dotychczasowych płytach pałkarz z reguły
podbijał elektroniczne serpentyny, szlaki melodii wytyczały strunowce, podczas
gdy on snuł się w drugim tle, aż tu nagle łoskot zmiótł wszystko, samemu nie
proponując wiele nowego; można dyskutować czy winę za to ponosi zespół czy
nagłośnienie. Toteż ta szczególna chromaticsowa aura owszem była, i była systematycznie
obłupywana jak tynk na blokowiskach.
Z utworami wyszło różnie. Z jednej strony „Running Up
That Hill” – koleżanka Agnieszka właśnie recenzowała Polskie Karate, to może
przedruk małej panczy: nierówno, nieczysto, niefajnie, nieładnie, nie podoba się – ale też bez tragedii, delikatność
trudno złapać w żagle – zwłaszcza jak się tak dudni. Za to „Kill for Love”
wyszło niesłychanie dobrze, w wersji studyjnej brzmiało cokolwiek dziecinnie
(zestawienie tytułu i melodii jak u Soho), na żywo syntezatory srebrzyły się
nisko, nie bez cyberpisków, ale bez hałaśliwych, naprawdę smaczny smaczek.
Cały set chwilami zlewał się w jeden strumień przytłoczonych
dźwięków, traciły na tym wszystkie te małe momenty, wyłapane z dumą za
jedenastym odsłuchem, na które czekamy jak zabrzmią w sali koncertowej:
utrącono choćby chwyt z ostatniego albumu, zakręty w stylistykę niepokoju.
Mieliśmy z przyjaciółką rzucić im różę na scenę, a
zapomnieliśmy o tym do tego stopnia, że wręcz się zgubiła, teraz pewnie leży
gdzieś na parkiecie zgnieciona, nachalny symbol zawiedzionej miłości do
Chromatics kilku dusz – na przykład tej, która wyszła w połowie pytając: „Co to
kurwa ma być?”.
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.