Britpop w najlepszym wydaniu.
Dobrze, że wrócili. Pustki
po starym, dobrym Suede nie wypełniło ani The Tears (czyli duet Anderson-Butler,
który na skądinąd niezłej płycie bardzo starał się być właśnie starym, dobrym
Suede), ani Brett Anderson solo, ani inne side-projekty muzyków. I choć trudno
było się spodziewać nagrań o sile rażenia dziejowych Suede i Dog Man Star to Bloodsports bez wstydu można postawić obok tych płyt. Panom, już bez
Butlera w składzie, udało się coś, co dla britpopowych dinozaurów jest praktycznie
niemożliwością. Po prostu czterdzieści minut dobrego materiału.
Anderson nie daje zapomnieć, że jest jednym z najbardziej zmanierowanych
Brytyjczyków za mikrofonem. Co w kontekście obszarów, które zagospodarowuje
grupa, jest jak najbardziej zaletą. Jego dandysowskie zaangażowanie niesie te
numery, jakbyśmy słuchali zżeranego przez problemy egzystencjalne młodziaka.
Reszta grupy (z Richardem Oakesem, który razem z Andersonem skomponował połowę
materiału) zadbała o to, żeby było pod co zawodzić.
Przez blisko czterdzieści
minut trwania materiału trudno się nudzić. Niezależnie czy atakują z pozycji
dynamicznych, jak w „Snowblind” i „Hit Me”, czy z romantyczno-sentymentalnych,
jak w pięknym, urzekającym Cure'owskim klimatem „Sabotage”. Britpop w
najlepszym wydaniu.
Bloodsports to udany powrót, bardzo niedzisiejszy, cudnie
nostalgiczny. Romantyzmu w takim wydaniu nigdy za wiele.
8
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.