niedziela, 12 maja 2013

Recenzja: Suede - "Bloodsports" (2013, Suede Ltd)


Britpop w najlepszym wydaniu. 












Dobrze, że wrócili. Pustki po starym, dobrym Suede nie wypełniło ani The Tears (czyli duet Anderson-Butler, który na skądinąd niezłej płycie bardzo starał się być właśnie starym, dobrym Suede), ani Brett Anderson solo, ani inne side-projekty muzyków. I choć trudno było się spodziewać nagrań o sile rażenia dziejowych Suede i Dog Man Star to Bloodsports bez wstydu można postawić obok tych płyt. Panom, już bez Butlera w składzie, udało się coś, co dla britpopowych dinozaurów jest praktycznie niemożliwością. Po prostu czterdzieści minut dobrego materiału.


Anderson nie daje zapomnieć, że jest jednym z najbardziej zmanierowanych Brytyjczyków za mikrofonem. Co w kontekście obszarów, które zagospodarowuje grupa, jest jak najbardziej zaletą. Jego dandysowskie zaangażowanie niesie te numery, jakbyśmy słuchali zżeranego przez problemy egzystencjalne młodziaka. Reszta grupy (z Richardem Oakesem, który razem z Andersonem skomponował połowę materiału) zadbała o to, żeby było pod co zawodzić.

Przez blisko czterdzieści minut trwania materiału trudno się nudzić. Niezależnie czy atakują z pozycji dynamicznych, jak w „Snowblind” i „Hit Me”, czy z romantyczno-sentymentalnych, jak w pięknym, urzekającym Cure'owskim klimatem „Sabotage”. Britpop w najlepszym wydaniu. 


Bloodsports to udany powrót, bardzo niedzisiejszy, cudnie nostalgiczny. Romantyzmu w takim wydaniu nigdy za wiele.

8


Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.