środa, 8 maja 2013

Recenzja: Servants of Silence - "two billion seconds" (2013, wyd. własne)


Post-rock, jak to post-rock – ciągnie się w nieskończone, dłuży, jest mało odkrywczy i od lat leci na tych samych patentach. Servants of Silence innowacyjnością nie sypią, ale brzmią w porządku.











Zacznijmy od tego – nie jestem fanem gatunku, nie pociąga mnie, nie wzrusza, a wydaje mi się, że większe emocje wzbudzają we mnie piosenki Edyty Bartosiewicz i Kai Paschalskiej, choć w żadnym wypadku nie można ich nazwać pozytywnymi. Uważam, że to, co można było dla post-rocka zrobić, już dawno zrobiono, a teraz każdy kolejny zespół powiela utarte wcześniej wzorce. Zresztą ileż razy można lecieć na tym samym,  wyświechtanym schemacie "cicho, głośno, cicho, M O N U M E N T A L N I E"? Ileż to można dryfować po bezkresnych wodach przeróżnych oceanów i kąpać się w blasku słońca? Zatem w większości działających składów postrockowych zazwyczaj wieje po prostu nudą. Oczywiście, są zespoły, które dają radę, można ich posłuchać, nie są aż-tak-bardzo-schematyczne i do tego grona zaliczyłbym i If These Trees Could Talk, The Samuel Jackson Five i kilka innych, w większości byłyby to formacje, które do Warszawy ściągają Post-Rock PL i nie jest to żadne słodzenie.

Tak się składa, że Servants of Silence wyżej wymieniona agencja bookingowa się zainteresowała jakiś czas temu i stara się pomagać zespołowi w promocji. Zaprasza ich na supporty przed większymi artystami i według mnie to dobre posunięcie. Sam miałem okazję posłuchać na żywo SoS w grudniu 2011 roku w Hydrozagadce. Tamże (w praskiej Hydrozagadce) odbywał się przegląd GAPA, czyli Politechnika Warszawska organizuje konkurs dla młodych talentów, w którym miałem okazję jurorować. O poziomie większości kandydatów ciężko byłoby mi się wypowiadać pozytywnie, dlatego skupię się tylko na samym finale. Servantsi wypadli w moim odczuciu najkorzystniej w ostatecznym etapie i, mimo że, jak już się pochwaliłem, post-rocka nie trawię najlepiej, właśnie na nich głosowałem. Tak głosowałem, że wygłosowałem im drugie miejsce (obrady z przedstawicielami Antyradia i Kombajnu do zbierania kur po wioskach do najłatwiejszych nie należały) i przez dłuższą chwilę biłem się z myślami, czy nie ściągać ich do fyh!records. Jak bolesna i długa była to bójka niech świadczy fakt, że w swoich spekulacjach i kalkulacjach zostałem sam sobie, nie wyjawiając nikomu tegoż pomysłu. Czy teraz, mając w dłoniach pudełko, a w odtwarzaczu płytę two billion seconds żałuję? Nie wiem.

Servants of Silence mają w sobie to coś, co nie pozwala przejść obojętnie obok nich. Two billion seconds prezentuje strasznie naiwne granie - to stary post-rock, kojarzący się jeszcze z czasami, kiedy Mogwai nie byli czerstwi jak kawały w polskich kabaretach - mocne gitary okraszone monumentalnymi riffami i silna perkusja z jednej strony, z drugiej zaś łagodne przejścia kojarzące się z tym naturalnym pięknem przyrody. Nie są innowacyjni, nie wypracowali własnego stylu i swoją muzyką świata nie zbawią, chociaż kandydatki w konkursach miss też tego nie zrobią. I SoS tkwiliby w tym postrockowym, całkiem zwyczajnym sosie w najlepsze, gdyby nie jedna rzecz - ciekawie i zgrabnie dodane plamy klawiszy. Bo to one dodają kompozycją z two billion seconds uroku.

To, że nie pomyliłem się w osądach, zdaje się potwierdzać już otwierający album "Agustin's Helicopter". Dziesięciominutowa kompozycja posiada wszystko to, co w post-rocku znamy. Jest spokojne wejście oparte na długich pasmach syntezatora, do których stopniowo dochodzą kolejne instrumenty, a wraz z nimi przyspiesza całość. Do plumkającej gitary dochodzi perkusja i rozpoczyna się właściwy temat i tak płynie i płynie, raz żywiej, raz spokojniej, ale w tym samym tempie. Na szczególną uwagę zasługuje końcówka utworu, w którym wszystko tak naprawdę się nawarstwia, "Agustin's Helicopter", za sprawą przesterów narzuconych na gitary, dochodzi do swojego szczytu, by umilknąć w glorii chwały, a tym samym powitać słuchaczy na two billion seconds. Dwa następne utwory są jednocześnie najsłabszymi pozycjami albumu. Dlaczego? Ano przez pójście w niebezpieczne i bardzo niesmaczne rejony jakiegoś Nightwishowego metalcore'u. Słyszalne na brudnych, doomowych gitarach chórki tylko pogłębiają niesmak i budzą skojarzenia z wszelaką karykaturą mrocznej muzyki, Evanescence. I nawet jeśli początek "Everything is Incredible" nie zapowiada czegoś tak nieciekawego - spokojne plumkanie radosnej gitary i miłej perkusji - to końcówka już zmusza do przełączenia. A że "Waiting for the End" niesie ze sobą adekwatny do treści tytuł, pozostaje "One million things - one million thoughts", utwór, którego najlepiej słucha się z zamkniętymi oczami. Wiem, bo przetestowałem w biurze, sprawdziłem podczas przejścia na pasach na Andersa (chciałem poczuć ten postrockowy przypływ adrenaliny podczas większego zagrożenia życia!), wypróbowałem też w ogrodzie, gdy gryzły mnie komary i w pokoju. I to się sprawdza.

A sprawdza się jak cały album. Bo, między Bogiem a prawdą, two billion seconds nie opłaca się rozbijać na poszczególne utwory. Tę płytę można włączyć i zająć się swoimi sprawami. Dobrze się wkomponuje w obowiązki, jednak nie da się nazwać jej "muzyką tła". I gdyby tak wywalić te dwa nieszczęsne pseudometalowe rodzynki, wyszłoby to wszystko nieco korzystniej. Jest jak jest, a że jest to post-rock, niech będzie i tak.

Debiutancki album kapeli z Puław to ciekawa pozycja dla fanów post-rocka, słucha się tego przyjemnie. Jest naiwnie i z patosem, jak to w przypadku post-rocka już przecież bywa, ale, posłuchajcie, w czasach, w których gatunek jest oblegany bardziej niż studia dziennikarskie, Servants of Silence mogą być tymi, którym naprawdę wyróżnienie się należy.

6

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.