wtorek, 21 maja 2013

Recenzja: Daft Punk – "Random Access Memories" (2013, Columbia/Daft Life Limited)

Powrócili w wielkim stylu czy raczej pozostaje niedosyt?















„Czyż może być coś bardziej wzruszającego, wspanialszego – wołał – nad takie następstwo zwykłych trójdźwięków? Czyż nie jest to jakby oczyszczająca kąpiel dla duszy?” Wołał oczywiście Hermann Kretzschmar, a miało to miejsce w Doktorze Faustusie Thomasa Manna. Można odnieść wrażenie, że właśnie te słowa wzięli sobie do serca dwaj francuscy muzycy. Duet Daft Punk postanowił zwrócić muzyce prostotę, duszę lub, opierając się na tytule openera nowej płyty, postanowił ją niejako wskrzesić. Zatem Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo w pewien sposób próbują wykreować się w mediach na mesjaszów bądź proroków swojej idei. Wydaje się, że cel został osiągnięty, a pomógł im w tym m. in. sprytny modus operandi – słynny już cykl „Kolaboranci”. Ale cała otoczka wokół Random Access Memories to jedno, a sam materiał to drugie. Czy dwóm robotom z całą armią gości udało się zjednoczyć te dwa aspekty, czy jednak da się odczuć wyraźny rozziew?

I znowu jeśli popatrzymy na wszystko z daleka, wydaje się, że cały misternie ukuty koncept to nie mrzonki. Zamiast sampli mamy żywe instrumenty i wielu równie żywych gości. Zamiast pędu ku nowoczesności mamy powrót do lat muzycznej świetności z albumowymi modelami w postaci Rumours czy The Dark Side Of The Moon. Zamiast ciężkiej, odhumanizowanej, skrajnie digitalnej i prawie anty-radiowej muzyki, dostajemy zwiewną, pełną lajtowych melodii, bujająco-słoneczną mieszankę disco, funku i soft-rocka. To wszystko, cały ten przepis powinien zbawić muzykę, a Daftom dać status bogów. I mógłbym jeszcze przeciągać, pisząc kolejne zdania o tym i o tamtym, ale chyba już czas wyłożyć kawę na ławę: Random Access Memories niczego ani nikogo nie zbawi. Dlaczego?

Z prostej przyczyny – nie ma w sobie żadnych boskich tudzież metafizycznych pierwiastków. Cała sekcja żywych instrumentów w niczym francuskim producentom nie pomogła, a może wręcz przeszkodziła, bo umówmy się – tych dwóch gości na pisaniu piosenek za dobrze nie wychodzi. Bardziej wiedzę ich jako totalnych mistrzów konsolety, potrafiących poddać sekundowy sampel derywacji i na jego bazie utworzyć błyskotliwy numer. Powrót do lat 70-tych? Spoko, tyle tylko, że daleko im do wielkości nonkonformistycznych zabiegów producenckich Lindseya Buckinghama czy perfekcyjnie dopieszczonej, zegarmistrzowskiej architektoniki Dark Side Of The Moon. I w końcu zupełny odskok – owszem, czwarty krążek Daft Punk to absolutny rewers Human After All, z tym że nowa stylistyka niemal w całej rozciągłości albumu razi wręcz zwykłością, bezpieczeństwem i pospolitością.

Swoistą pigułką płyty jest singiel „Get Lucky”. Brzmi on trochę tak, jakby Francuzi korzystali z kiepskiego podręcznika dla songwriterów i dosłownie przenieśli z niego jeden z szablonów, który posłużył im przy komponowaniu utworu. Najlepszy przymiotnik określający ten kawałek to „letni”. I chodzi mi o dwa znaczenia: nie tylko przeznaczony jest na letnią, gorącą i parną porę roku, ale również w znaczeniu „ani gorący, ani zimny”, a to dla piosenki jest szczególnie deprecjonujące. A na całej płycie znajdziemy znacznie słabsze tune’y. Chociażby chaotyczny „Touched”, w którym najbardziej denerwuje obecna na płycie hollywoodzka narracja i wymuszony patos. Od „Beyond” natomiast bije bezbarwność, przez którą trudno w ogóle zapamiętać ten indeks, w „Motherboard” niby jakieś eksperymenty się zadziały, ale jakoś ziewam przy takich próbach, „The Game Of Love” to tylko nieinwazyjna ballada, równie dobrze sprawdziłaby się jako muzyka tła czy soundtrack do prognozy pogody, a „Lose Yourself To Dance” z gościnnym Pharrellem już po trzeciej minucie zaczyna mocno nudzić. Wyraźnie słychać, że album jest na siłę przedłużony, a to musi męczyć. Na szczęście w menu przygotowanym przez dwa kuchenne roboty znalazło się kilka zjadliwych pozycji.

Więc po kolei. Na początku trzeba zacząć od „Giorgio By Moroder”. Wszędzie słyszę zachwyty, ochy i achy, a tymczasem to wcale nie jest aż tak piekielnie dobry numer jak chcą niektórzy (sorry, ale mnie nie rusza ten podniosły ton). Wrzućcie do odtwarzacza From Here To Eternity czy E=MC² i porównajcie. No i po cholerę włączyli ten dwuminutowy monolog?  Okej, to udana kompozycja, tylko jakby nie wnosząca niczego do tematu. No i jeszcze taka mała uwaga: motyw na 4:14 od razu mi się skojarzył mi się z tym. No ale dość, wreszcie będzie o prawdziwych pozytywach. Podoba mi się vibe „Fragments Of Time”. To pewnie tu da się usłyszeć zapowiadanego ducha Steely Dan, co moim zdaniem jest trochę naciągane. To po prostu fajna, oldschoolowa i elegancka kompozycja, do której Todd Edwards udanie wdrożył mozaikowe motywy. Podoba mi się również, sam jestem zaskoczony, piosenka z Julianem Casablancasem. Co prawda „Instant Crush” na luzie mogłaby się znaleźć na jednym z dwóch ostatnich longplejów The Strokes, i mimo że trąci trochę banałem, to i tak jest w nim coś przyciągającego. Otwierający album, ambiwalentny „Give Life Back To Music” trochę odstrasza usztywnieniem i sztucznością (szczególnie perka brzmi mocno automatycznie), jednak to całkiem chwytliwa kompozycja. Ze spokojniejszych fragmentów wyciskacz łez „Within” też daje radę. Może od „Something About Us” oddalony znacznie, to nie jest to odległość lat świetlnych. No i jest jeszcze mknący po robo-łańcuszkach „Doin’ It Right”, który choć nie powala, to na pewno trzeba zaliczyć na plus, jako całkiem sympatyczne granie. Ale bardziej rozpatruję to jako jakieś tam spełnione marzenie Pandy. Cały album zamyka wielki „Contact”, przywołujący dokonania jeszcze z okresu Homework.

Podsumowując plon wszystkich wywodów: Daft Punk miał powrócić na fali, Random Access Memories miał pozamiatać i pozgniatać wszystko wokół, a miało się to stać w zgodzie z odrodzeniem i ożywieniem muzyki na nowo. Cóż, nie wyszło, choć zachodni krytycy zdają się mówić coś zgoła odmiennego. Mają prawo, mam świadomość, że odbiór tych swarliwych dźwięków może być bardzo różny. Na razie jednak nie potrafię się z nimi zgodzić, i choć nowy album francuskiego duetu to dla mnie jedno z rozczarowań (jednak) obecnego roku, to nie mogę nie docenić jawnych walorów wydawnictwa. Stąd też mam trochę mieszane uczucia, ale to wyłącznie moje subiektywne wrażenie. I tej wersji zdarzeń się trzymajmy.

6

Tomasz Skowyra

2 komentarze:

Zostaw wiadomość.