Debiutancki album Blank Realm prezentuje tak leniwe
brzmienie, że gdyby był zwierzęciem, przybrałby postać leniwca.
Właśnie tą błyskotliwą myślą warto przywitać Go Easy, album, w którym już tytuł jest
niezmiernie wymowny, okładka wyraża więcej niż tysiące słów, a swoje trzy
grosze dorzuca także sama nazwa zespołu. Blank Realm, australijski kwartet, już
ze względu na swoje pochodzenie musiał pójść w tę rozmarzoną stronę indierocka.
Słońce, czysta woda, leniwie płynące dni i panujący wokół spokój to przecież,
przynajmniej z filmowego i stereotypowego punktu widzenia, domena kraju
kangurami i bumerangami płynącego. Go
Easy, pierwsza w dorobku zespołu płyta, powiela właśnie te stereotypy,
przekładając je na płaszczyznę muzyczną.
Blank Realm nie byliby leniwcem jednak pełnosprawnym. Gdyby przełożyć liczbę utworów na liczbę łap (wtykając po dwa
tracki do jednego odnóża) to zwierzak miałby tylko trzy kończyny sprawne,
bowiem czwartą charakteryzowałoby niespotykane dla tegoż stworzenia
(przynajmniej opierając się na samej nazwie) swoiste ADHD. O co chodzi? O dwa dynamiczne,
zupełnie nie pasujące do reszty kawałki, otwierający całość "Acting
Strange" oraz "Pendulum Swing". W drugiej łapie zwierzę miałoby
"chore" kolano ("Working on Love"). O nich za chwilę, bo
wpierw warto skupić się na tym, co w większości, a w większości leniwe i
rozmyte odłamy melancholijnego indierocka z przełomu lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych.
Wiadomo o co chodzi, prawda? O te pełne balladycznych
brzmień nagrania Galaxie 500, o nie do końca przesterowane kawałki Dinosaur Jr
i wyzbyte z zadziorności kompozycje Sonic Youth, które, gdyby były
fotografiami, prezentowałyby się w formie prześwietlonych polaroidów. Takie
jest "Cleaning Up My Mess" z dryfującą linią basu i ciągnącą się jak
korek na Zakopiance melodią. Dodajmy do tego czasem przebijające się jazgoczące
gitary i mamy obraz całego albumu. Jednak Go
Easy to nie tylko "Cleaning Up...", bo płytę wypada sprawdzić
także dla "Growing Inside", utworu niemalże dla samobójców, który
rozpoczyna się jak kiepski emocore (po akustycznym wejściu czeka się na
uderzenie patetycznymi riffami i melodyjnym oraz żałosnym śpiewem), ale rozwija
się dość porządnie. Zrezygnowany wokal, ponownie smętne brzmienie, które momentami
wzbogacają przesterowane gitary, czyli mamy znany i lubiany, a przede wszystkim
często stosowany motyw "cicho-głośno i tak jedziemy dalej".
Tym sposobem Blank Realm dojeżdżają całe Go Easy i nie jest to w żadnym wypadku
zarzut. Te psychodeliczne wstawki przypominają o charakterze i początkach
zespołu - o ich doityourselfowym podejściu do wydawania, o ponad pięcioletnim
czasie bez oficjalnego i przede wszystkim szeroko dostępnego dla słuchaczy
długogrającego albumu oraz kilku wydawnictwach na kasetach, cedeerach i
limitowanych winylach, które mogli zdobyć tylko znajomi, znajomi znajomych,
rodzina i garstka osób, która pomyliła polne drogi - którymi przecież obita
jest cała Australia, a które z nudów uklepały wombaty - i zamiast na koncert
Kylie Minogue trafili na gig Blank Realm. Te przeciągłe, pełne pisków i innych
przesterowych efektów gitary kojarzą się z gówniarskim graniem dla zgrai
pijanych dzieciaków w garażu. To zaleta, ogromna.
Na nazbyt zbliżone do siebie kompozycje alternatywą wydają
się być te kawałki wymienione na początku, a które ożywiają całe Go Easy. To przede wszystkim "Acting
Strange" z pulsującą jak w najlepszych nagraniach Jesus Lizard linią basu.
Ten utwór aż kipi od złej energii, a najlepszym obrazem, jaki powstaje w głowie
podczas odsłuchów, niech będzie przyczepiony linką do rozpędzonego na
autostradzie tira skater, któremu ta linka w pewnym momencie pęka, a on sam
leci jeszcze przez kilkadziesiąt metrów po asfalcie, ścierając całą skórę. Tak
mocny jest ten kawałek, tak bardzo można czuć się po nim sponiewieranym. "Working
on Love" to klasyczny Ty Segallowski groove, pełne lo-fi jak u King Tuffa
na jego drugim długograju, powiew spontanicznych domówek z imprezowaniem w
ogrodzie i podkład idealny do podróży z najlepszymi kumplami na mazurską
działkę. Słońce, tanie piwo i melodia, którą długo będzie się jeszcze nucić pod
nosem. Ostatni z najgłośniejszych, "Pendulum Swing", długo tworzy kluczowe
napięcie, starannie się rozwija. To jednocześnie najbardziej radiowy, popowy i
chwytliwy kawałek na Go Easy, a przy
okazji najlepiej zaaranżowany. Jeśli sformułowanie "dryfuje" idealnie
pasowało do tych wolniejszych indeksów, tak w tym przypadku utwór spokojnie
mógłby się znaleźć na soundtracku do "Dave Mirra Freestyle BMX". Z
tym swoim luzackim feelingiem, niesamowitymi gitarowymi solówkami i wciągającą
perkusją stanowi ukoronowanie słonecznego noise'u. I do tego czas trwania -
ponad osiem minut, które nie zanudzą. Wow!
Leniwiec nie taki leniwy, jak mogłoby się zdawać? Trzy laski
dynamitu rozbudziły już Australię, myszowory opuściły swoje dziuple. Mamy
kolejne utwory idealne na lato - to spokojne i imprezowe.
7
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.