środa, 8 maja 2013

Recenzja: Blank Realm - "Go Easy" (2013, Fire Records)

Debiutancki album Blank Realm prezentuje tak leniwe brzmienie, że gdyby był zwierzęciem, przybrałby postać leniwca.











Właśnie tą błyskotliwą myślą warto przywitać Go Easy, album, w którym już tytuł jest niezmiernie wymowny, okładka wyraża więcej niż tysiące słów, a swoje trzy grosze dorzuca także sama nazwa zespołu. Blank Realm, australijski kwartet, już ze względu na swoje pochodzenie musiał pójść w tę rozmarzoną stronę indierocka. Słońce, czysta woda, leniwie płynące dni i panujący wokół spokój to przecież, przynajmniej z filmowego i stereotypowego punktu widzenia, domena kraju kangurami i bumerangami płynącego. Go Easy, pierwsza w dorobku zespołu płyta, powiela właśnie te stereotypy, przekładając je na płaszczyznę muzyczną.

Blank Realm nie byliby leniwcem jednak pełnosprawnym. Gdyby przełożyć liczbę utworów na liczbę łap (wtykając po dwa tracki do jednego odnóża) to zwierzak miałby tylko trzy kończyny sprawne, bowiem czwartą charakteryzowałoby niespotykane dla tegoż stworzenia (przynajmniej opierając się na samej nazwie) swoiste ADHD. O co chodzi? O dwa dynamiczne, zupełnie nie pasujące do reszty kawałki, otwierający całość "Acting Strange" oraz "Pendulum Swing". W drugiej łapie zwierzę miałoby "chore" kolano ("Working on Love"). O nich za chwilę, bo wpierw warto skupić się na tym, co w większości, a w większości leniwe i rozmyte odłamy melancholijnego indierocka z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Wiadomo o co chodzi, prawda? O te pełne balladycznych brzmień nagrania Galaxie 500, o nie do końca przesterowane kawałki Dinosaur Jr i wyzbyte z zadziorności kompozycje Sonic Youth, które, gdyby były fotografiami, prezentowałyby się w formie prześwietlonych polaroidów. Takie jest "Cleaning Up My Mess" z dryfującą linią basu i ciągnącą się jak korek na Zakopiance melodią. Dodajmy do tego czasem przebijające się jazgoczące gitary i mamy obraz całego albumu. Jednak Go Easy to nie tylko "Cleaning Up...", bo płytę wypada sprawdzić także dla "Growing Inside", utworu niemalże dla samobójców, który rozpoczyna się jak kiepski emocore (po akustycznym wejściu czeka się na uderzenie patetycznymi riffami i melodyjnym oraz żałosnym śpiewem), ale rozwija się dość porządnie. Zrezygnowany wokal, ponownie smętne brzmienie, które momentami wzbogacają przesterowane gitary, czyli mamy znany i lubiany, a przede wszystkim często stosowany motyw "cicho-głośno i tak jedziemy dalej".

Tym sposobem Blank Realm dojeżdżają całe Go Easy i nie jest to w żadnym wypadku zarzut. Te psychodeliczne wstawki przypominają o charakterze i początkach zespołu - o ich doityourselfowym podejściu do wydawania, o ponad pięcioletnim czasie bez oficjalnego i przede wszystkim szeroko dostępnego dla słuchaczy długogrającego albumu oraz kilku wydawnictwach na kasetach, cedeerach i limitowanych winylach, które mogli zdobyć tylko znajomi, znajomi znajomych, rodzina i garstka osób, która pomyliła polne drogi - którymi przecież obita jest cała Australia, a które z nudów uklepały wombaty - i zamiast na koncert Kylie Minogue trafili na gig Blank Realm. Te przeciągłe, pełne pisków i innych przesterowych efektów gitary kojarzą się z gówniarskim graniem dla zgrai pijanych dzieciaków w garażu. To zaleta, ogromna.

Na nazbyt zbliżone do siebie kompozycje alternatywą wydają się być te kawałki wymienione na początku, a które ożywiają całe Go Easy. To przede wszystkim "Acting Strange" z pulsującą jak w najlepszych nagraniach Jesus Lizard linią basu. Ten utwór aż kipi od złej energii, a najlepszym obrazem, jaki powstaje w głowie podczas odsłuchów, niech będzie przyczepiony linką do rozpędzonego na autostradzie tira skater, któremu ta linka w pewnym momencie pęka, a on sam leci jeszcze przez kilkadziesiąt metrów po asfalcie, ścierając całą skórę. Tak mocny jest ten kawałek, tak bardzo można czuć się po nim sponiewieranym. "Working on Love" to klasyczny Ty Segallowski groove, pełne lo-fi jak u King Tuffa na jego drugim długograju, powiew spontanicznych domówek z imprezowaniem w ogrodzie i podkład idealny do podróży z najlepszymi kumplami na mazurską działkę. Słońce, tanie piwo i melodia, którą długo będzie się jeszcze nucić pod nosem. Ostatni z najgłośniejszych, "Pendulum Swing", długo tworzy kluczowe napięcie, starannie się rozwija. To jednocześnie najbardziej radiowy, popowy i chwytliwy kawałek na Go Easy, a przy okazji najlepiej zaaranżowany. Jeśli sformułowanie "dryfuje" idealnie pasowało do tych wolniejszych indeksów, tak w tym przypadku utwór spokojnie mógłby się znaleźć na soundtracku do "Dave Mirra Freestyle BMX". Z tym swoim luzackim feelingiem, niesamowitymi gitarowymi solówkami i wciągającą perkusją stanowi ukoronowanie słonecznego noise'u. I do tego czas trwania - ponad osiem minut, które nie zanudzą. Wow!

Leniwiec nie taki leniwy, jak mogłoby się zdawać? Trzy laski dynamitu rozbudziły już Australię, myszowory opuściły swoje dziuple. Mamy kolejne utwory idealne na lato - to spokojne i imprezowe.

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.