poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Recenzja: The Black Angels - "Indigo Meadow" (2013, Blue Horizon)

Średniowieczni alchemicy twierdzili, że człowiek idący we śnie przez łąkę zawsze wybiera naj­krótszą drogę do sukcesu.











Wspaniale jest śnić o łące, ale być na niej jeszcze piękniej.  Niebieski to kolor nieba. Symbolizuje spokój i świeżość. A łąka w kolorze indygo i droga prowadząca przez nią?

Założony w 2004 roku The Black Angels z Austin to interesująca pozycja dla wszystkich tych, którzy Revolver Beatlesów mają zawsze przy sobie w myślach i podróżują wysoko na 13th Floor Elevators. Nazwa zespołu pochodzi od kawałka "The Black Angel's Death Song" The Velvet Underground. Kilka lat temu była to dla mnie wystarczająca wskazówka, aby ruszyć im na spotkanie. Gdy pierwszy raz usłyszałam „Young Men Dead”, wgniotło mnie w podłogę. To było t o c o ś, iskry, nagłe olśnienia.. Hipnotyzujący Passover, debiutancki album, z którego pochodzi ten kawałek, brzmi cały czas tak dobrze, jak za pierwszym razem. Nowa płyta to już inna bajka, więcej na ten temat poniżej.


Zamykam oczy, otwieram, ze zdziwienia nie przecieram, zamykam. Dobrze mi się idzie, zgrabnie i prosto. Czuję lekki chłód, robi mi się trochę granatowo w polu widzenia. Nie widzę jeszcze czarnych punkcików, nie jest źle. Tytułowy kawałek Indigo Meadow może na początku trochę zbić z tropu. Zimny, przypominający trochę „Bad Vibrations” z Phosphene Dream, sugeruje nawiązanie do poprzedniego albumu. Do tego dochodzą organy brzmiące trochę jak z filmu grozy, które są elementem całkowicie odmiennym od wcześniej wykorzystywanych przez muzyków patentów. W jednym z wywiadów wokalista Alex Mass powiedział, że chciał zrobić coś całkowicie nowego. Nie do końca się udało.

Są skłonności do euforii w niektórych momentach, ale kierunek, który obierzemy, prowadzi bardziej w stronę popu „na kwasie” niż rocka psychodelicznego.



Ta płyta trochę się z nami bawi. „Evil Things” to potężny riff, wsparty na mocnym fuzzie, który robi ten kawałek, i bez którego on nie mógłby istnieć. Mniej więcej w połowie pojawiają się organy brzmiące jakby Ray Manzarek wygrywał na nich doorsowe melodie. Brudny, trochę chory, jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy z kawałków, które tutaj zabrzmią.

„Don’t Play with Guns” stoi dla mnie pod znakiem zapytania. Co autor miał na myśli? Nie wiadomo. Może te słowa, które Alex Mass umieścił na stronie zespołu coś rozjaśnią: „Substitute the female antagonist with a Nation, substitute the manipulated man with yourself. Heed the warning: „Don’t play with guns”.
 

Niewiele wiadomo o tym, co jest dalej, ilustracje muzyczne są niewyraźne, zlewają się ze sobą. Niby cieszysz wzrok widokami, które widzisz, ale niewiele się dzieje, nic nie lśni, nie zachwyca. Trochę nudno, aż do momentu wejścia „Always Maybe”. Wspomnienie Directions to See a Ghost jest krótkie.  Skojarzenie z Methodrone The Brian Jonestown Massacre zbyt piękne, aby mogło wydarzyć się raz jeszcze.
 

„I Hear Colors” zaczyna się niepozornie, ale ma w sobie taką moc, która zatrzymuje mnie przy nim na dłużej. W tej chwili przyjemność ze słuchania płyty rośnie. Wokalista nie zawodzi już jak wilk do księżyca. Śpiewa raczej tak, jakby chciał, żeby cała przestrzeń go usłyszała i odpowiedziała. Jest tak jasno, o tak. I chcesz tańczyć pod kolorowym niebem w rytmie rock’n’rollowego hitu z dansingu na Łące w kolorze indygo – „You’re mine”.

Niestety ta bajka nie kończy się dobrze. Funkowy bas w końcówce płyty kusił obietnicą pozytywnego zakończenia. Rozbrzmiewał przez ponad dwie minuty, ciesząc ucho. „Black isn’t black?” Anymore. I tym optymistycznym akcentem mogliśmy się pożegnać, ale cała jasność została zepchnięta z planu przez niepokojąco brzmiącą gitarę, ciężkie uderzenia perkusji i wokalistę wykrzykującego „Blackness everywhere…”. To chyba jeden z najgorszych the endów, jakie można sobie wyobrazić. Piękna podróż, która zakończyła się bad tripem po czarnej łące. Zmarnowany potencjał, jednego z najlepszych współczesnych zespołów.

4

Nicoletta Szymańska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.