środa, 3 kwietnia 2013

Rajd przez wszystkie albumy ...And You Will Know Us by the Trail of Dead

Już 10 kwietnia w warszawskiej Proximie i 11 kwietnia we wrocławskim Firleju wystąpi legendarna formacja ...And You Will Know Us by the Trail of Dead. Przed tymi koncertami postanowiliśmy wziąć pod lupę całą dyskografię Amerykanów. 



1998: ...And You Will Know Us by the Trail of Dead



Debiut Trail Of Dead warto poznać przede wszystkim jako dowód na to, że od samego początku brzmieli jak poszukujący, bardzo dojrzały skład. „Richer Scale Madness” jest wzorem, na którym będą opierać lwią część swoich energetycznych numerów - wczesne, dzikie Fugazi spotyka oswojone Sonic Youth. W dużej części wyszeptana przez wokalistę „Novena Without Faith” zdradza zacięcie do kolegowania się bardziej rozwiniętymi formami, po części piosenkowej muzycy odpływają w spogłosowane brzmienia rodem ze spokojniejszych utworów Slint, które płynnie przechodzą w masywne „Fare Fare Eyes”. Nostalgiczne „Half Of What” jest chyba najbardziej chwytliwym (mimo punkowego niechlujnego wokalu) fragmentem płyty, to kokon, z którego wyklują się potem w pełni dojrzałe motylki spod znaku „How near, how far”. „Gargole Waiting” to trochę Sonicyouthowe „Diamond Sea” odczytane przez Trail Of Dead, podobna konstrukcja, podobne piękne zakończenie. I kiedy już dajemy się uśpić spokojniejszemu wcieleniu chłopaków z Austin, przypieprzają „Prince with thousand enemies”, gdzie wściekłe hardcore'owe zwrotki (chociaż z niespotykanym u większości hardcore’owców groovem) łamią dysonansowymi atakami gitar. „Ounce Of Prevetion” to wiedziony przez uber-prymitywny motyw-hołd surowiźnie rodem z produkcji Albiniego. Z „When We Begin To Steal” powinni się za to ucieszyć slowcore'owcy z Codeine, bo kawałek brzmi trochę jakby skład Brokawa wykastrować z chorobliwej melancholii.


1999: Madonna


Po krótkich radiowych szumach i gadaninach skład wita nas bez ceregieli jednym ze swoich sztosów, „Mistakes & Regrets” - jeszcze głośniejszym, jeszcze bardziej bezczelnie pewnym siebie niż większość poprzedniej płyty. Jason Reece atakuje swój zestaw tak gęsto, że można odnieść wrażenie, że słuchamy bębniarza, którego trzymano przez ostatni rok w izolatce z zakazem gry na instrumencie. Na drugim albumie mamy multum takich momentów (chociażby „Totally Natural” z furiackim krzykiem i noise'ową końcówką) z największą kumulacją wściekłości pod postacią przedostatniego „Perfect Teenhood”. Chłopaki rozwinęli też skrzydła w stonowanych numerach - „Clair de lune”, obraz małomiasteczkowej frustracji, to jeden z ich lepszych tracków. Co poza tym? Bardziej rozbudowane numery (np. „Aged Dolls”), jak i króciutkie przerywniki („Children of Hydra's Teeth”,”Up From Redemption”) to dowód na rosnącą smykałkę pod względem aranżerskiej kombinatoryki, ale też coś przyczyniającego się do „domknięcia” płyty. Madonny w większym stopniu niż debiutu słucha się jak zamkniętej historii. Madonna to jeszcze Trail Of Dead na fali wznoszącej. Jeśli przez rok dokonali takiego skoku, Source Tags and Codes musiało być czymś kompletnie unikatowym.



2003: Source Tags & Codes


Nie tylko szczytowe osiągnięcie zespołu, ale też jedna z najlepszych płyt pierwszej dekady XXI wieku. Naładowana po brzegi emocjami i muzyczną erudycją. Niezależnie czy postawimy na ścianę dźwięku „It Was There That I Saw You”, czy frustrację „Another Morning Stoner” (prowadzony przez jeden z najbardziej genialnych gitarowych motywów nowego wieku), czy furię „Days of Being Wild” i „Homeage” czy nostalgię „How Near How Far” (tutaj z kolei na pierwszy plan wybija się Reece ze swoją dziką partią perkusji). Wszystko tu się zgadza. Mimo aranżacyjnego przepychu (pieniądze od Interscope się nie zmarnowały) nie sposób tutaj mówić o jakimkolwiek efekciarstwie (które niestety będzie przytrafiało się grupie później). Partie orkiestrowe dodatkowo uszlachetniły ten album, są jeszcze jednym czynnikiem, który świadczy o jego wyjątkowości. Takiej krzyżówki, jak na Source Tags & Codes nie było wcześniej, ani potem nie tylko w historii Trail of Dead, ale muzyki gitarowej w ogóle.

2005: Words Apart



Jeśli Trail Of Dead na poprzednim albumie zafundowali nam jeden z najbardziej spektakularnych wzlotów, jeśli chodzi o niezal pierwszej dekady XXI wieku, to Words Apart, nawet jeśli słuchany po latach nie boli tak bardzo, dalej jest co najmniej bolesnym upadkiem. O tym, że coś nie działa, możemy się przekonać już na wysokości intra, które brzmi raczej jak jakaś parodia Gregorians niż coś godnego tego składu. „Will you smile again?” na chwilę wyrywa z letargu zaczepnym motywem gitarowym, na bazie którego słuchamy coraz bardziej zagęszczanej post-hardcore'owej jazdy. Niestety w pewnym momencie utwór boleśnie zawiesza się, spokojniejszym fragmentom zwyczajnie brakuje dawnego napięcia. Utwór tytułowy to coś, co może przyprawić ortodoksów o palpitacje serca, coś może i fajnego, ale pasującego raczej do pop-punkowego składu nagrywającego kawałek na soundtrack do „American Pie”. To właściwie jest największa bolączka tej płyty. Utwory i fragmenty nawiązujące do poprzednich albumów są w większości przypadków nieznośnie pompatyczne, albo po prostu śmieszne, natomiast rzeczy, które da się przeboleć, trudno przełknąć pod szyldem Trail Of Dead. Serio, trudno znieść coś tak kuriozalnego jak „To Russia my homeland” albo kiczowaty chór w „A classic Arts Showcase”. Te chwytliwe, amerykańsko-radiowe momenty nawet się bronią (z takiego „Let it drive” z pewnością byłby dumny Grohl na którejś płycie Foo Fighters), ale... no, właśnie, to muzyka bardziej do samochodu niż do doznawania. Jeśli wyczuwacie różnicę pomiędzy Nickelback a Nirvaną, wiecie o co chodzi? Bo mniej więcej taka jest różnica (jak dobre by nie były intencje samego zespołu) między Words Apart a Source Tags & Codes.

2006: So Divided



So Divided ma jedną poważną zaletę, powstała po Words Apart. Depresja, która dopadła Kelly'ego po porażce tamtej płyty, nie odbiła się znacząco na So Divided. Jeśli Words Apart było, skazaną z góry na porażkę, próbą przeskoczenia Source Tags & Codes, przy jednoczesnym skoku w bardziej komercyjne rejony, to So Divided jest raczej pogodzeniem się z własnymi ograniczeniami, podejściem do nagrania czegoś, co może nie będzie wybitne, ale ucieszy przynajmniej część słuchaczy, i może samych muzyków. Przynajmniej po części wszystko się udało. Nie brakuje tutaj wypełniaczy, jak dennie bluesowy „Naked Sun” albo nudna ballada, ale też jest trochę rzeczy, do których warto wracać. „Wasted State Of Mind”, mimo lekko przekombinowanej aranżacji, jest utworem, któremu trudno odmówić siły. Utworu, któremu nie przeszkodziło uwierające także So Divided upopowienie. Zaskakująco dużo na płycie inspiracji, których raczej nikt wcześniej po AYWKUBTTOD by się nie spodziewał. „Life” w udany sposób łączy eksperymentalne zapędy muzyków z McCartneyowskim, lekko wodewilowym beatlesowaniem, a „Eight Day Hell” to już Beatlesi totalni. Końcówka „Sunken Dreams” to ukłon w stronę Pink Floyd za czasów Watersowskiej dyktatury. Inspirację klasyką wychodzą na zdrowie grupie w o wiele większym stopniu, niż wchodzenie w szranki z amerykańskim mainstreamem. So Divided jest raczej frapującym skokiem w bok niż w pełni satysfakcjonującym albumem Trail Of Dead, co nie zmienia faktu, że słucha się tych nagrań po prostu lepiej niż Words Apart.


2009: The Century Of Self 



The Century Of Self to znów próba zmierzenia się z mocniejszymi, bogatszymi brzmieniowo numerami. Lepsza od Words Apart, choć dalej niepozbawiona wad. Dobra wiadomość jest taka, że oprócz przesłodzonych harmonii wokalnych w „Pictures of an only child” i „Ascending” panowie ostatecznie wyleczyli się z prób podbicia serc amerykańskich nastolatek. Za to piąteczka. Wyzbyli się też drażniąco wygładzonej produkcji na rzecz bardziej naturalnych brzmień. Za to druga piąteczka. Co najważniejsze, chociaż nie udało się zupełnie ominąć kompozytorskich mielizn, jest ich o wiele mniej niż w przypadku dwóch poprzednich albumów, a ukłony w stronę eksperymentów z chórami, smykami i fortepianami nie brzmią jak parodia wiadomej płyty z dyskografii. Momenty? „For Pavilons”, w którym Kelly i Reece przekrzykują się z energią nieustępującą utworom z Madonny, gęstniejący z każdą sekundą straceńczy „Isis Unveiled”, „Bells of creation”, na potrzeby którego przypomnieli sobie jak robić nieobciachowe hity i „Inland Sea”, jedynego tak dobrego podejścia do fortepianowej ballady w ich wykonaniu. Reszta nie przynosi może wyjątkowych podniet, ale nie przynosi też grupie wstydu. W każdym razie, krok w dobrą stronę.

2011: Tao of the Dead



Powrót do takiej formy należy już rozpatrywać prawie w kategoriach cudu. Recepta? Jeszcze głębszy ukłon w stronę prog-rockowych korzeni. Relayer, Ciemna Strona Księżyca, Close To The Edge, takie to tytuły wymieniał pan Kelly. I wstydu, w przeciwieństwie do zgrai epigonów Yes i Pink Floyd Trail Of Dead nie przynieśli. Część pierwsza to połączenie jedenastu krótszych, bardziej dynamicznych numerów, łączących energię rodem z pierwszych płyt grupy z bogactwem klawiszowych podbarwień (tutaj kłaniają się Floydzi właśnie) i najlepszą formą kompozytorską od dziewięciu lat. Płynne przejścia między utworami sprawiają, że płyty słucha się jednym rzutem. Obok typowych bangerów spod znaku „Summer for all dead souls” czy „Weigh of the sun” znajdują się rzeczy nieoczywiste jak króciutki, wodzący od klimatycznej melorecytacji po punkowe wydarcie, „Cover The Days Like A Tidal Wave” albo tak prog-rockowe, że spokojnie mogłoby zasilić płytę Rush (oczywiście, gdyby rzecz odsączyć z noise’owych wstawek) „Somwhere over double rainbow”. Druga część albumu to monumentalny, ponad 16-minutowy „Strange News From Another Planet”, który aż iskrzy od kapitalnych pomysłów (szczególnie wygrywa część w okolicach dziewiątej minuty, która w przeciągu dwóch następnych minut przeradza się w prawdziwy Trail Of Deadowy eden). Obok pierwszej płyty The Mars Volta prawdopodobnie najlepszy album czerpiący tak dużo z prog rocka nagrywany przez byłych punków.
  


 
2012: Lost Songs

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.