Po przesłuchaniu Lost Songs pozostaje wrażenie niedosytu.
AYWKUBTTOD to jeden z tych
pechowych składów, któremu trafiła się płyta tak cholernie dobra, że czego by
nie nagrali, byłoby wystarczająco złe, żeby być na nich obrażonym. I do
zeszłorocznego Tao of Dead nagrywali rzeczy „z momentami”, a nie
„zamykające grę”. Lost Songs, mimo że nie ma takiej siły rażenia, jak
poprzedni album, czy pozostający dalej poza zasięgiem kogokolwiek Source,
Tags and Codes, nawiązuje do wczesnego oblicza grupy w sposób na tyle
sprawny, że piątkę należy chłopakom przybić.
Zamiast usypiającego budowania napięcia - raptem minutka, po której zaczyna się
łojenie, jak za czasów debiutu czy Madonny. Taki kurs chłopaki trzymają
praktycznie przez cały album. Napieprzanie w zwrotkach i dopieprzanie w
refrenach. Jakby Bozia dała im drugą młodość, a oni bardzo się starali, żeby
tego nie sknocić. „Pinhole Cameras”, „Up To Infinity”, „Opera Obscura” (z
nieziemską partią bębnów), tak hardcore'owe, masywne Sonic Youth (w dużym
uproszczeniu) potrafią grać tylko oni. Fajnie, że nam o tym przypomnieli. „A
place to rest” to chyba najbardziej wściekły numer, jaki przydarzył im się od
czasu „A perfect teenhood” z Madonny. Coś nie do końca fajnego dzieje
się na wysokości mdłego, bezbarwnego (szczególnie na tle reszty) „Awerstruck”,
który brzmi jak jakiś smutny, udający U2 odrzut z So divided. Dobrze, że
od razu po nim poprawiają furiackim „Bright Young Things”. Kończący zestaw
zasadniczy - „Time and Again” to rzecz na nich nietypowa, od pewnego momentu
gitarowo bardzo blisko Built to Spill. Fajna, ale raczej w kategorii
ciekawostki, niż sztosa.
Mamy w sumie kawałek naprawdę świetnej płyty, ale może jest jesień i może mimo
wszystkich tych kapitalnych numerów (nie licząc jednego kompletnie pomylonego)
nie łączą się w płytową dziesiątkową całość. Słychać, że panowie po latach
błądzenia wiedzą, co chcą powiedzieć i jak, ale po przesłuchaniu Lost Songs pozostaje
wrażenie niedosytu, które nie mija nawet kiedy zaaplikujemy sobie płytkę
dziesięć razy pod rząd. Brakuje jakiegoś mocnego akcentu. Napisałbym, że
„kropki nad i”, ale to przecież taki słaby program, w którym nigdy nie ma
puenty. Pod tym względem Lost Songs jest taką „kropką nad i”, której
słucha się z przyjemnością, ale jest za krótka albo zbyt mało zdecydowana, żeby
można było się tam dopatrzeć kropki. Nawet jeśli „Awerstuck” jest ładniejszym
przerywnikiem, niż szpara między zębami / bystre pytania (niepotrzebne
skreślić) Moniki Olejnik.
7
*Dla zapaleńców zostają jeszcze cztery numery z edycji specjalnej. Kompletnie
fatalny, harcerski „Skywhaling”, wkurzająco quasi-hardrockowy „Mountain Battle
Song”, ładna „Verscholenne Songs” i „Idols Of Perversity”, która byłaby
wspaniała, gdyby zostawić z niej tylko ostatnią, transową minutę.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.